Messi w klapkach, czyli o obrotach ciał barcelońskich

A może proces rozkładu wcale nie zaczął się w 2015 roku, gdy władzę objął Josep Bartomeu – słusznie wyklinany dzisiaj jako bezkonkurencyjny dyletant wśród prezesów w historii Barcelony – lecz sześć lat wcześniej, gdy Leo Messi wysłał SMS-a do Pepa Guardioli?

Obaj siedzieli w klubowym autokarze, dzieliło ich tylko kilka rzędów. Tak przynajmniej relacjonują Sebastián Fest i Alexandre Juillard, autorzy biografii „El Misterio de Messi”. Argentyński wirtuoz przechodził akurat lekki sportowy kryzys, szalał natomiast Zlatan Ibrahimović, pozyskany niedawno z Interu Mediolan. On też wydawał się stworzony, by rozbłysnąć na megagwiazdę – na boisku urzekał absolutnie unikalną techniką, poza boiskiem był błyskotliwym, elokwentnym nonkonformistą z oryginalnym poczuciem humoru. Idealny miks.

„Widzę, że nie jestem już najważniejszy, więc…” – rzucił 22-letni wówczas Messi do swojego trenera. On uchodził jeszcze za milczka, więc wolał napisać niż mówić, ale wszystko było jasne. Guardiola zareagował na zawoalowaną groźbę (?) błyskawicznie – przywrócił Argentyńczykowi rolę środkowego napastnika, a Szweda odsunął na bok, przestał się do niego odzywać (późniejsza relacja samego piłkarza), po ledwie jednym sezonie Ibrahimović wyniósł się z klubu. Nikt w Barcelonie niczego nie żałował, bo Messi wystrzelił na szczyt, inicjując trwającą po dziś dzień debatę, czy w ogóle trzeba czekać, aż zakończy karierę, by obwołać go graczem wszech czasów, genialniejszym niż Pele i Maradona, czy wywyższyć go natychmiast.

Czy to wtedy narodził się nadpiłkarz, który z czasem coraz przemożniej wpływał na strategiczne decyzje trenerów i zarządu całego klubu – jak ta o zmarginalizowaniu Ibrahimovicia? Wiadomo, że ostatecznie podporządkował sobie wszystkich. Po pewnym czasie nie musiał już nawet wywoływać dzikich awantur, wystarczyło mu się skrzywić, zasugerować, że nie czuje się w pełni szczęśliwy. Otoczyli go ludzie zalęknieni trochę jak poddani, który starają się zgadywać, czego sobie życzy władca.

***

Na początku bieżącej dekady Barcelona nie dość, że prawie wszystko wygrywała, to jeszcze była ikoną wykwintnego stylu oraz innowacyjności, którą ucieleśniał natchniony Pep Guardiola. U schyłku dekady zmarniała do pośmiewiska, bo w najważniejszych momentach nie tyle przegrywa, co wynosi przegrywanie na niedostępny nikomu innemu poziom. Gdy w sierpniu spadła nią nawałnica Bayernu, wyrażona apokaliptycznym wynikiem 2:8, moglibyśmy podejrzewać, że piłkarze sabotują grę, by wymusić zwolnienie trenera, którym gardzą, gdyby nie to, że wiedzieli – Quique Setien zostanie wykopany z klubu natychmiast po ostatnim meczu. W każdym razie Barcelona stała się arcymistrzynią wiosennych wszechklęsk, jej wybryki z minionych lat nie mają precedensu w całych dziejach Champions League.

Degrengoladę objaśnia się przyczynami aż nazbyt banalnymi, czyli błędami menedżerskimi typowymi dla każdego klubu, który podupada. Barcelona fatalnie selekcjonowała kandydatów na nowe gwiazdy – trzej najdrożsi piłkarze w historii (Griezmann, Dembélé, Coutinho) nie dokonali absolutnie niczego; nadmiernie ufała w nieśmiertelność starych gwiazd, więc aż 70 proc. najwyższego na świecie budżetu płacowego pochłaniają pensje sześciu zawodników, głównie zaawansowanych wiekowo (Messi, Alba, Suárez, Piqué, Busquets, Griezmann); programowo nie zatrudniała uznanych trenerów, stawiając na nowicjuszy o nikłym doświadczeniu w nadzorowaniu supergwiazd. Sama klasyka, ubarwiana jeszcze toksycznymi pomysłami prezesa Bartomeu, który zlecał inwigilowanie piłkarzy oraz wynajmował anonimowych hejterów, by komplementowali go w internecie i dezawuowali krytyków.

Niewykluczone jednak, że wyeksponować należy przede wszystkim skutki służalczego stosunku szefów klubu do swojego nadpiłkarza – oddanie mu władzy, jakiej nie posiada żaden wybitny gracz w wielkiej firmie z Ligi Mistrzów. Katalońscy bossowie pozwolili, by na Camp Nou dokonał się kopernikański przewrót. Nie z dnia na dzień, to był proces rozciągnięty w czasie, złożony z bezliku drobnych przesunięć, ale wszystkie razem wywołały kosmiczny wstrząs – Messi przestał kręcić się wokół Barcelony, Barcelona zaczęła się kręcić wokół Messiego.

***

Kiedy katalońska drużyna triumfowała w Europie po raz ostatni, napędzali ją trzej przyjaciele nie tylko z boiska. Argentyńczyk, Brazylijczyk i Urugwajczyk. Mieszkali po sąsiedzku, wolne popołudnia spędzali wspólnie w ogrodzie, a podczas gry stawali na uszach, by sprawiedliwie dzielić się radością z futbolu – kto nie strzelił jeszcze gola, ten częściej otrzymywał podanie, ewentualnie Messi zrzekał się dla Neymara lub Suáreza wykonania rzutu karnego. Tworzyli tercet ofensywny, jakiego świat nie widział, niósł ich entuzjazm, nastrajali pozytywnie resztę grupy. Wartości bezcenne w erze wielkiej piłki zdominowanej przez egocentrycznych solistów, których łączy tylko miejsce pracy.

Gdy jednak Brazylijczyk wyprowadził się do Paris Saint-Germain, a Urugwajczyk zaczął brzydko się starzeć, zachwyt ustąpił piętrzącym się wątpliwościom, czy stara więź wciąż nie wpływa na losy klubu, tym razem negatywnie. Czy szefowie Barcelony trwoniliby każdego lata energię na odzyskanie Neymara – cel nierealny, zwerbowało go bajecznie zamożne Paris Saint-Germain – gdyby nie żądał tego Messi? Czy Suárez utrzymywałby status w drużynie, gdyby nie kumplował się z Messim?

To nie spekulacje wyssane z palca. Z wnętrza klubu stale wypływały świadectwa, iż z Argentyńczykiem konsultuje się dosłownie każdą istotną decyzję związaną ze sprawami sportu. To zawodnik przenajświętszy, bez żadnego trybu rozstawiający wszystkich po kątach, otoczenie cały wysiłek poświęca na takie organizowanie rzeczywistości, by mu dogodzić. Odkąd zapanował, Barcelona nie oddała szatni nikomu ze wspaniałym dorobkiem, a tych bez dorobku wyrzucała, gdy tylko skinął. Naturalnie podejmowała niekiedy decyzje wbrew jego woli, ale skutki osiągała średnie, jego chandra nie służyła nikomu. Aż wreszcie zapragnęła Barcelona renomowanego nazwiska, jednak wtedy odstraszała już wszystkich kandydatów – pojęli, że nie warto ryzykować reputacji, że na Camp Nou spotkają pracownika teoretycznie szeregowego, a w istocie ingerującą we wszystko szarą eminencję, że będą musieli wybłagać jego przychylność lub wręcz uznać zwierzchność.

I bynajmniej nie wynika to wszystko jedynie ze słabości charakteru ludzi zobowiązanych do zadbania, by w firmie pilnowano hierarchii. Im bardziej wyniki zależały od Messiego – a coraz częściej wygrywał mecze w pojedynkę – tym zachłanniej poszerzał władzę, tym dalej wykraczał poza swoje kompetencje, ponieważ wszyscy w klubie czuli się jego zakładnikami. Łącznie z prezesem świadomym, że gdyby wypuścił bożka do innego klubu, okryłby się wieczną hańbą.

***

Strach Josepa Bartomeu przed Argentyńczykiem zapewne wzmagał się z sezonu na sezon, bo wpływ lidera na wynik też rósł z sezonu na sezon, aż mecze zaczęły się dzielić zasadniczo na te, w których Messiego natchnie i Messi unosi się nad murawą, oraz na te, w których Messiego nie ma – albo ciałem, albo duchem, albo akurat ma kiepski dzień. To się zdarza wszystkim homo sapiens, nawet mutantom obdarzonym metafizyczną więzią z piłką. I wtedy zapadał mrok. Argentyńczyk stał się jedynym żywicielem drużyny, rzeczywistość wokół niego marniała, tylko on był w mocy zapobiegać kolejnym meczom karambolom.

Nadpiłkarz znał swoją uprzywilejowaną pozycję i z niej korzystał. Ilekroć napomknął, że dręczą go dylematy co do przyszłości, szefostwo wpadało w panikę. Publicznie rugał zatem dyrektorów sportowych (gdy Eric Abidal niedawno odchodził, każde katalońskie dziecko rozumiało, kogo dymisja ma udobruchać), akceptował lub blokował transfery, pozwalał sobie na wetowanie kluczowych wyborów taktycznych, wynegocjował skrajnie niekorzystny dla klubu, niespotykany nigdzie indziej kontrakt – dający mu prawo odejść przed jego wygaśnięciem z darmo, o ile tylko poinformuje o swojej decyzji odpowiednio wcześnie. Nic, tylko szantażować.

Ów kontrakt bodaj najsugestywniej świadczy o wynaturzeniu, jakie Bartomeu wyhodował w powierzonej mu firmie. O ilu słyszeliście zatrudnionych w wielkich klubach piłkarzach mających wolność co roku powiedzieć, że pomimo aktualnej umowy idą sobie precz, i to za darmo? Każdy płacący megagwiazdorowi prezes świata robi wszystko, by megagwiazdora nie stracić, a jeśli nie sposób go zatrzymać, to trzeba porządnie go spieniężyć. Wszyscy pamiętamy, jak Borussia bezsilnie patrzyła na ucieczkę Lewandowskiego, wiedząc, że nie otrzyma od Bayernu złamanego szeląga rekompensaty. To była istna sportowa tragedia. Jednak dortmundczycy, którzy nie zapobiegli rejteradzie Polaka, plasują się w hierarchii dalece niżej niż monachijczycy, nie mieli w bezpośrednim starciu szans, zresztą napastnik musiał poczekać, aż wypełni kontrakt. Barcelona operuje na innym pułapie, nie powinna czuć się podrzędnie wobec jakiekogolwiek innego klubu, jej celem minimum pozostaje ubicie przynajmniej takiego interesu, jakim Real Madryt złagodził sobie ból pożegnania się z Cristiano Ronaldo, czyli przytulenia grubego pliku banknotów o wielocyfrowym nominale.

***

Skoro już przywędrowaliśmy w okolice El Clásico, to zwróćmy uwagę na jeszcze powód, dla którego klękanie przed Messim podczas negocjacji transferowych było działaniem na szkodę spółki.

Otóż obecny zarząd klubu postawił sobie w 2015 roku cel ambitny, acz należący do dziedziny odległej od boiska – wyprzedzić Real Madryt nie tylko w Champions League, lecz także w Football Money League, klasyfikującej piłkarskie przedsiębiorstwa według osiąganych przychodów. Udało się. Gdy Bartomeu siadał za prezesowskim biurkiem, Barcelona zajmowała w finansowym rankingu czwarte miejsce, w ostatnim notowaniu pręży się już na pozycji lidera. Tyle że i ten skok nie byłby możliwy bez Messiego. Na luksus zbyt łatwej utraty nadpiłkarza nie wolno pozwolić sobie przede wszystkim ze względów sportowych, lecz także wizerunkowych i marketingowych. (O czym wiedzą także szefowie całej ligi hiszpańskiej, więc w sporze prawnym o interpretację zapisów w kontrakcie stanęli po stronie katalońskiego klubu. Na odejściu Argentyńczyka straciliby wszyscy).

Ostatnie lata na Camp Nou płynęły zatem w autodestrukcyjnym rytmie: im bardziej marniała drużyna, tym bardziej ratował ją w pojedynkę Messi, a im bardziej ją zbawiał na boisku, tym bardziej potężniał poza boiskiem. Aż wreszcie „więcej niż klub” przestał istnieć, bo wchłonął go więcej niż piłkarz, który trzymał pod butem mniej niż prezesa i kolejnych mniej niż trenerów, a na murawie truchtali wokół niego mniej niż piłkarze – miniaturyzuję ich nie dlatego, że nie umieją grać (nie dam sobie wmówić, że Busquets czy Suárez się skończyli, zwłaszcza że reprezentacja Hiszpanii i Juventus sądzą inaczej), oni zwyczajnie stopniowo oswajali się z myślą, że wynikiem zajmuje się Leo. I dzisiaj korci mnie, by zapytać, czy Argentyńczyk, jako demiurg kształtujący całe wnętrze Barcelony, nie współodpowiada za upadek na równi z Bartomeu. Nawet jeśli podzielam werdykt, który wygłosił w piątkowym wywiadzie – że zarządzanie klubem przez Bartomeu to katastrofa.

***

W tym samym wywiadzie – urocza scena: w mesjasza wpatrują się miliony roztrzęsionych wyznawców, a mesjasz siedzi w klapkach – Messi oznajmił, że jednak zostaje, po czym uzasadnił ostateczną decyzję emocjami, intymnie nierozerwalną więzią z barwami blaugrana. Przyznał, że został zatrzymany siłą przez prezesa kłamczucha, a zarazem wytłumaczył, że rezygnuje z prawnej wojny z Barceloną z miłości do niej – nigdy by klubu nie pozwał, poza tym na wieść o wyprowadzce rozpłakała się i żona, i synowie. Zamiast grać cynicznie i egoistycznie, posłuchał głosu serca.

Można wierzyć, można wątpić, ja z logiki wydarzeń wyczytuję, że nie miał wyjścia. FIFA pozwoliłaby mu grać w Manchesterze City (prognozowałem taką przyszłość na początku lipca) do dnia ogłoszenia wyroku przez sąd, ale w razie wyroku niekorzystnego Barcelonie trzeba by wypłacić zawarte w klauzuli wykupu 700 mln euro. Anglicy woleli nie ryzykować. Bartomeu wreszcie się zbuntował, nie uległ i miał furę szczęścia – w normalnym sezonie Messi zdążyłby poprosić o transfer przed 10 czerwca – a nadpiłkarz jeszcze dorzucił zamętu do klubu, który i tak jest pogrążony w totalnym chaosie. Zbojkotował obowiązkowe przedsezonowe badania i pierwsze treningi, znów sponiewierał werbalnie prezesa, z przedstawionej w wywiadzie ogólnej oceny sytuacji wynika, że w Ronalda Koemana nie wierzy, zresztą holenderski trener wyraźnie sformułował swoje credo – interesują go tylko piłkarze, którzy bardzo chcą być w Barcelonie.

Przykro mi, panie Koeman, zaraz zajdzie tam do pana taki jeden, co go zatrzymali siłą, ale trzeba go wystawiać w każdym meczu, ostrożnie stąpać, by go nie urazić i pamiętać o modelu obowiązującym w nowo odkrywanym układzie planetarnym – na Camp Nou to trener kręci się wokół najważniejszego piłkarza, nie odwrotnie. Zanosi się na fascynującą rozgrywkę.

86 myśli na temat “Messi w klapkach, czyli o obrotach ciał barcelońskich

  1. @XavrasW
    Po prostu ja uważam, że Nawałkę należy oceniać nie tylko za lata 2014-2016 i ewidentny sukces na EURO… – przez które jest wyłącznie postrzegany, ale także za dwa następne, łącznie z kompromitacją na MŚ.
    Ponadto uważam, że jednak ważne jest jaką trener drużynę obejmuje i jaką po sobie zostawia.
    Nawałka objął zespół, którego piłkarze później stanowiący o sukcesie wchodzili w najlepszy okres.w piłkarskiej karierze. Na tyle dobry, że bez specjalnej straty dla jakości podstawowej jedenastki mógł sobie pozwolić na krótką metę na pozbycie się piłkarzy o takich umiejętnościach jak Perquis, Polański, Obraniak o Mierzejewskim nie wspominając. Na dodatek podzielił zespół na reprezentantów i dublerów i grał żelaznym składem bez względu na formę poszczególnych piłkarzy praktycznie przez 90 minut w każdym meczu, doprowadzając do zabicia wewnętrznej rywalizacji.
    Po blisko pięciu latach zostawił drużynę, której połowa składu wyjściowego była do natychmiastowej wymiany.
    P.S.
    Nie chciałbym, żeby to odebrane jako złośliwość, ale faktów nie można ignorować. To nie przypadek, ze po zakończeniu kariery selekcjonera, najpierw media przymierzały go (wiarygodne przecieki z jego otoczenia) na trenera piłkarskich potęg, następnie do już nie tak ambitnej piłki ale za to intratnej posady w lidze chińskiej, a skończyło się na trzymiesięcznym epizodzie w Lechu, z którego wyleciał wraz z całym swoim sztabem.

    Polubienie

  2. @Alp

    Teraz to już kręcisz ósemki po całości. Najpierw zawzięcie wybrzydzasz na wynik ME we Francji, potem nie bardzo wiedząc jak to obronić, robisz z tego nagle całościową analizę Nawałki jako trenera (która wygląda ni mniej ni więcej, jakbyś miał do chłopa awersję, niczym kiedyś PZPN [Piechniczka i Laty] do Beenhakkera, oskarżając go absurdalnie o upadek polskiego futbolu), i przyznajesz, że we Francji to jednak był sukces… Wrażenie jest takie, jakbyś koniecznie chciał coś udowodnić, ale nie bardzo wiedział co.
    Albo się idzie na północ, albo na południe, w obu kierunkach jednocześnie nie da rady, albo się robi całościową analizę czyjejś kadencji, albo szuka tylko porażek, co jest niepoważne. Bo to tak, jakby sflekować Löwa „za całokształt” patrząc tylko na klęskę w Rosji – skoro tam przegrał, to złoto w Brazylii wymazać… A przecież w sporcie to standard – jest wynik, to się trenera chwali i przedłuża kontrakt, przychodzi porażka, to się żegnamy (choć nie zawsze).

    Poza tym jest bardzo ciekawe, kto też jesienią 2013 roku, po po serii ciężkich wtop na wcześniejszych MŚ/ME i przerżniętych eliminacjach do mundialu, przewidywał, że piłkarze, których sobie wyselekcjonował Nawałka wejdą w ten swój najlepszy okres w karierze tak, by skończyć na ćwierćfinale (z szansami na więcej)… Ja takich optymistów nie pamiętam, raczej wszędzie przewidywano katastrofę – jeśli nie w eliminacjach, to w samym turnieju.

    Polubienie

  3. @Antropoid
    Chyba każdy czyta to co chce…
    Możesz sprawdzić w archiwum na blogu, ze przed EURO 2016 przestrzegałem przed huraoptymizmem, że „liczę na trzy dobre mecze”. a po meczu z Portugalią czułem niedosyt, bo miałem wrażenie, ze można było osiągnąć więcej, gdyby nie zbyt defensywny styl gry. I możesz sprawdzić, że już jesienią 2017 uważałem, ze nie mamy drużyny, a przed samymi MŚ na nasz start patrzyłem pesymistycznie.
    Tak uważam, że trenera należy oceniać nie tylko jak zaczyna, ale i jak jak kończy, chwalić za to co dobre (były takie mecze i wynik EURO), ale też krytykować za to co było złe. A Nawałka popełnił błędy (główne wymieniłem wyżej), które doprowadziły do kompromitacji na MŚ.
    Co gorsze (jakbyś przeczytał pomundialowy „jakiś raport”) to byś wiedział, że niczego co się stało na MŚ nie zrozumiał, a nawet upierał się, że wszystko było o.k. Moją opinię o tym raporcie też przedstawiałem w po mundialowej opinii na blogu. I to ten „jakiś raport” ostatecznie przesądził o nie powołaniu go na kolejną kadencję, co wcale nie było pewne, sądząc po pierwszych sygnałach płynących z PZPN.
    I nie wracałbym do tematu, gdyby nie to, że Brzęczka (to nadal „nie moja bajka”) ocenia się w kontekście drużyny Nawałki z lat 2014-2016 (i to nie tylko w naszych dyskusjach na blogu – wystarczy poczytać sportowe media) i zupełnie pomija się stan reprezentacji jaką przejął w 2018r.
    P.S.
    Ten „jakiś raport” był publikowany na stronach PZPN. Wystarczy go przeczytać i zestawić z meczami na MŚ, zwłaszcza z końcówką meczu z Japonią, kiedy Japończycy dogrywali mecz wiedząc, że awans mają w kieszeni.

    Polubienie

  4. Ale co ma piernik do wiatraka? Albo się coś uznaje za sukces, albo za porażkę, a nie raz za jedno – a za chwilę za drugie – bo na to pierwsze nie ma się dowodów. Poza tym na kuc mi raport po mundialu w Rosji do oceny ME we Francji? Raport po nieudanych mistrzostwach ma zmieniać ocenę wcześniejszych – udanych?… No litości, chłopie.

    Polubienie

  5. @GP
    Całkowicie się zgadzam, że nie mamy kadrowo jakiejś wybitnie silnej reprezentacji. Ale mamy piłkarzy na tyle dobrych, że tym europejskim średniakiem powinniśmy być, a jesteśmy niemal nikim (w tym momencie). Na ME awansowaliśmy bardzo szczęśliwie z najsłabszej grupy od chyba dekad, a w 9/10 meczów gramy ż-a-ł-o-ś-n-i-e, kompletnie bez żadnego ładu i składu. Uważam, że reprezentacja ma znacznie większy potencjał, którego Brzęczek, najdelikatniejsza rzecz ujmując, kompletnie nie potrafi wydobyć. Samą dyskusję nad jego oceną uważam za absurdalną, bo ocena jego pracy może być tylko jedna – 0.

    Polubienie

  6. @Andropoid
    „No litości, chłopie”! – A gdzie ja napisałem, że w świetle porażki na MŚ należy oceniać wynik ME. Napisałem tylko i to podtrzymuję, że Nawałkę trzeba oceniać za cały okres pracy z kadrą. Szklanka nigdy nie jest do połowy pełna ani do połowy pusta, jest po prostu pełna lub nie.
    „Albo się coś uznaje za sukces, albo za porażkę, a nie raz za jedno – a za chwilę za drugie” – pamiętam łzy na boisku po zakończonej serii karnych na ME, a także późniejsze wypowiedzi niektórych naszych piłkarzy (już jakiś czas po mistrzostwach): – we Francji do samolotu wsiadaliśmy z poczuciem przegranej, a po wylądowaniu na Okęciu poczuliśmy się bohaterami.
    @GP
    Żartując, upierałbym się przy tymczasowej ocenie – 0+. Ten plus to za wprowadzenie drużyny na ME i paru młodych twarzy do reprezentacji, które zapowiadają się na niezłych grajków.

    Polubienie

  7. „A gdzie ja napisałem, że w świetle porażki na MŚ należy oceniać wynik ME. ”

    Przecież cały czas to sugerujesz, próbując znaleźć wytłumaczenie swojego niezadowolenia z występu na ME…
    Zamiast argumentów – wykręty, które czynią dalszą dyskusję bezcelową, bo jak się ją zaczyna od oceny konkretnego turnieju, to się potem nie zbacza na tematy „oceny całego okresu pracy”, raportu po mundialu, albo wypowiedzi zawodników po przegranych karnych (jak żyję jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś po tym nie był rozczarowany).

    Polubienie

  8. @Antropoid
    Faktycznie się nie dogadamy.
    Przez cały czas próbujesz jak w TEY-u przekonać mnie, ze po co mówić o „jednym kole popsutym, skoro trzy są dobre”. I cały czas wciskasz mi „niezadowolenie” z występu na EURO. Bez urazy, ale czy naprawdę dla Ciebie niedosyt to to samo co niezadowolenie?

    Polubienie

  9. Najpierw marudzisz za każdym razem, gdy się wspomni o tym turnieju, wybrzydzasz, że nie wiesz, z czego się cieszyć, bo nie grali w upojnym stylu, bo goli strzelili ledwie cztery, a nie sto czterdzieści cztery – potem przyznajesz, że jednak był sukces, a komuś się tylko wydaje, że pisałeś to, co pisałeś, bo tak naprawdę, to chodziło o coś innego… No to jak? Skoro raz piszesz, że jest „be”, potem, że „cacy”, a na koniec, że czytający nie rozumieją, co czytają, to mam już na koniec tylko prośbę, żebyś nie traktował ludzi jak idiotów.

    Polubienie

  10. „Po blisko pięciu latach zostawił drużynę, której połowa składu wyjściowego była do natychmiastowej wymiany.”

    Zupełnie z czapy, moim zdaniem, ten argument (już nie wnikam, która połowa niby była do wymiany i czy faktycznie połowa). Każdy selekcjoner powołuje sobie skład taki jak uważa za stosowny. Jak Benhakker przyszedł to po pierwszym meczu z Finlandią wymienił 3/4 podstawowej jedenastki, w tym świeżego bohatera finału LM Dudka. Jakie znaczenie ma co mu zostawiał Janas?? Potem to samo zrobił Smuda (on się oczywiście żalił, że były zgliszcza).
    Jak zostajesz trenerem repry to chyba wiesz jaki jest stan posiadania, nie? Jak się godzisz na taką fuchę to chyba warto mieć jakiś pomysł na zarządzanie tym stanem posiadania, który się ma, prawda? No chyba, że zakładamy, że rolą selekcjonera jest tylko kasowanie tych kilkudziesięciu klocków miesięcznie i czekanie aż Bozia ześle nowego Lewego. Notabene, wskaż mi proszę w tym Brzęczkowym pierdoleniu (sorry, za soczysty język, ale słyszałem gościa raz na przestrzeni ostatnich 2 lat i określić tego inaczej się nie da), bo jak widzisz sam się podłożyłem, że go nie słucham, więc może mi umknęło – gdzie i kiedy on się skarżył, że musi wymienić pół składu??

    Polubienie

  11. Połowa składu do wymiany:
    bramkarze – wszyscy, którzy grali u Nawałki grają dalej (oprócz Boruca, który i tak u Nawałki grał epizody)
    obrońcy – Piszczek, reszta dalej dostępna i we w miarę podobnej formie
    pomocnicy – no Błaszczu, który też u końcowego Nawałki grał już epizody, pesela nie oszukasz, myślisz, że gdyby był młodszy to u Brzęczka by nie grał? Czy winą Nawałki jest to, że go nie odmłodził?
    napastnicy – Teodorczyk? No Teodorczyk zniknął, pojawił się Piątek, chyba w lepszym stylu niż Teo kiedykolwiek się pojawiał.
    Na bardzo upartego mamy 3/11 składu – dosyć daleko do połowy.

    Polubienie

  12. Pazdan też już się skończył, a nieco wcześniej Mączyński, ale ich nastepcy już byli na MŚ. Natomiast na miejsce Kuby nie mamy nikogo i nie będziemy mieli.

    Polubienie

  13. Problemów z bramkarzami w reprezentacji nie ma i to od wielu lat. Natomiast z żelaznego składu Nawałki ubyło pięciu piłkarzy z pola, a „ich następcy, którzy już byli na MŚ” dopiero wchodzili do drużyny.
    Ze starej gwardii na dzisiaj możemy liczyć na Glika i Lewandowskiego, następnie Grosickiego (nie wiadomo na jak długo bo jego gra jeszcze bardziej niż Błaszczykowskiego oparta jest na szybkości, a pojawiał się i znikał już od jakiegoś czasu), i Krychowiaka oraz Milika, którzy w reprezentacji nie grają jednak na równym poziomie.
    Zieliński to ciągle niespełnione nadzieje, a Piątek to może być taki reprezentacyjny błysk Kapustki.
    Optymistyczne jest to, że przebudowywana drużyna awansowała z I miejsca w grupie (w 2016 z II) i zdobyła o 4 punkty więcej niż w eliminacjach 2016 r.
    P.S.
    Fakt „ale chryja”… – chyba się nawet trochę wygłupiłem. Ale nie gwarantuję, że w przyszłości jak będę zamieszczał komentarz, to najpierw sprawdzę co w temacie pisze Tuzimek i Wawrzynowski oraz co na ten temat sądzi większość kibiców popularnego „interneta”.

    Polubienie

  14. Na MŚ w Rosji nie było żadnych „skończonych piłkarzy”, była drużyna bez formy, zwyczajnie z nią nie trafiono, w przeciwieństwie do tego, co było we Francji. I już bez stylu gry – bo Nawałka zaczął w nim mieszać nasłuchawszy się, że jest już zbyt przewidywalny.
    Dodatkowo ze składu tuż przed startem wypadł filar obrony, na skutek głupich zabaw na treningach.
    A w naszym przypadku nie ma potwierdzenia powiedzenie o ludziach niezastąpionych.

    Polubienie

  15. Jeżeli ktoś nie oglądał meczu ma czego żałować Pozostanie mu pomeczowa relacja na Wyborczej Rafała (polecam) i bramki w internecie.

    Polubienie

  16. Jakoś nie wierzyłem w Klicha, myślałem, że znajdą kogoś na jego miejsce, a tu proszę… W ogóle całkiem nieźle nasi zaczynają tu i tam.

    Polubienie

  17. I pomyśleć, ze wczoraj wieczorem zastanawiałem się czy oglądać Valencię czy PSG.
    P.S.
    Rafał pisząc na Wyborczej o tegorocznym US Open chyba zupełnie zapomniał o tym, że tenis to sport dżentelmenów, a oni kierują się regułami zupełnie niezrozumiałymi dla kibiców np. takiej kopanej.

    Polubienie

  18. @Rafał

    A propos USO, będzie jakiś tekst na blogu, poświęcony turniejowi?
    Bo mnie zastanawia, w czym jest gorszy postępek Djokovicia od tego, co zrobił Carreño-Busta w półfinale ze Zwieriewem. Czy bezmyślne i niecelowe(?) „pacnięcie” piłki bez patrzenia gdzie (aczkolwiek bez dwóch zdań ze świadomością nadania kierunku i wyczuciem najwyższej klasy fachowca), od ewidentnie celowego przy…nia z całej siły w rywala, będącego przy siatce. Nie widać w tym było żadnej chęci zdobycia punktu – tylko zrobienia krzywdy przeciwnikowi.
    Pułap był zresztą całkiem podobny, tylko Zwieriew dwa razy wyższy od sędziny.

    Polubienie

  19. PS. Autokorekta. Coś mi tam w środku zżarło kilka słów. Miało być: czy to I zachowanie bardziej się kwalifikuje do wyrzucenia z turnieju od II.

    Polubienie

  20. Sprawa jest dość prosta. Zgodnie z przepisami uderzenie piłką (i nie tylko) sędziego poza grą jest karane dyskwalifikacją, natomiast trafienie w trakcie wymiany w rywala nie jest karane. Po prostu w trakcie wymiany można bezkarnie trafić tu i tam, poza nią – nie.

    Polubienie

  21. Więc powinni wprowadzić poprawki, uwzględniające takie zachowania z premedytacją. Bo gdyby to Zwieriew dostał w grdykę, piłką uderzoną z taką siłą, to zamiast w finale, miałby spore szanse wylądować w kostnicy.
    W futbolu za celowe kopnięcie piłki w rywala wylatuje się z boiska, w „sporcie dżentelmenów” tym bardziej powinno.

    Polubienie

  22. „Dżentelmeni” nawet nad emocjami powinni panować, przypadki nie powinny im się zdarzać, a premedytacja czy celowe chamstwo jest niewybaczalne.

    Polubienie

  23. @Antropoid Co Ty mówisz? Jak nabijesz rywala, żeby dostać aut/róg, to przecież nie ma za to żadnej kary. Chociaż przepis kiedyś był…

    Polubienie

  24. Bo nie chodziło o „nabicie”, żeby wyczarować stały fragment gry, tylko o złośliwe kopnięcie w kogoś w nerwach, tak jak złośliwe było przywalenie w Zwieriewa, gdyby tam nie stał, piłka nawet nie poszłaby w kort, tylko diabli wiedzą gdzie.

    Polubienie

  25. Inter dzisiaj rozgromił Lugano. Kompletnie nic to nie znaczy, ale w poprzednim sezonie nerazurrim najbardziej brakowało playmakera – Eriksen albo w ogóle nie grał albo nie pokazywał choćby 30% możliwości, a Sensi niemal cały sezon się leczył – mimo to sezon zakończył się nie najgorzej. Dzisiaj Eriksen pokazywał wszystko to, co ma najlepsze, a Sensi jest zdrowy. Zaiste szykuje się przebatalia o Scudetto.

    Polubienie

  26. Nie widziałem półfinału Zverev – Carreno Busta, ale dyskwalifikacja Djoko była bezdyskusyjna. Serio, zastanawia mnie kondycja dzisiejszych mediów, że potrafią tak, za przeproszeniem, opierdalać bez ustanku temat, który jest prosty i naprawdę nie wymaga wielu słów, żeby go opisać. Zdupił, dostał dyskwalifikację i koniec tematu. Co mają do tego poglądy jego, jego żony, zdjęcia na Insta sędziny itd.?

    Polubienie

Dodaj komentarz