Pandemia jako ostatnia szansa

Gdybym wśród meczów bieżącego sezonu miał wskazać głównego scenariuszowego mózgotrzepa – wyjmuję termin z prywatnego słownika filmowego, troszkę pokrewny anglojęzycznemu „mindfuck movie” – bez sekundy wahania wybrałbym wieczór w Madrycie, podczas którego piłkarze Realu oberwali od Szachtara Donieck. Zamigotała mi wtedy we łbie myśl, której żaden poprawnie funkcjonujący umysł nie powinien już nigdy wyprodukować. Wyobraziłem sobie, że Real nie przetrwa jesieni w Lidze Mistrzów. Wyleci z hukiem, na wiosnę już go nie zobaczymy.

Pamiętacie okoliczności: pokiereszowani przez COVID-19 goście przylecieli do Madrytu bez aż 13 graczy seniorskiej kadry, w tym wielu podstawowych, więc między słupki wpuścili 19-letniego Anatolija Trubina, a przed nim defensywę współtworzyli niewiele starsi Walerij Bondar i Wiktor Kornienko, którzy również z Champions League nigdy wcześniej się nie zetknęli. Całą ekipę wystawili zresztą przyjezdni nieprzyzwoicie młodą, aż ośmiu zawodników nie obchodziło jeszcze 23. urodzin.

A jednak podołali. Do przerwy prowadzili trzema golami, po przerwie nie dość, że wybronili się przed zmasowaną ofensywą faworyta, to jeszcze wyprowadzili kilka kontrataków, którymi mogli ostatecznie wysadzić Real w powietrze.

******

Ostatecznie utwierdziłem się wtedy w podejrzeniu, że koronazawierucha przewróci w tym sezonie wielu potentatów, którzy zdawali się nie do przewrócenia. Teoretycznie madrycka sensacja temu przeczyła – Szachtar ją sprawił, choć zaraza splądrowała mu szatnię. Ale jego kłopoty najpierw wpłynęły na trenera Zinedine’a Zidane’a, który dał odetchnąć w rezerwie Karimowi Benzemie czy Vinicuisowi, oraz jego piłkarzy, którzy byli na boisku nieobecni duchem, najwyraźniej wychodząc z szatni z przeświadczeniem, iż mecz wygrają od niechcenia, wystarczy postawić parafkę pod pożądanym wynikiem. I ocknęli się, gdy zrobiło się za późno. Natomiast rozochoceni rywale już do ostatniego gwizdka biegali swobodnie, być może oszołomieni wystrzałem endorfin po imponującym początku, więc zweryfikowały ich dopiero następne mecze – przed Interem się jeszcze obronili (0:0, głównie dzięki fantastycznemu popisowi wspomnianego żółtodzioba w bramce, po uderzeniu Romelu Lukaku z rzutu wolnego miał paradę jesieni), by w zderzeniu z Borussią Mönchengladbach całkiem się rozpaść (0:6).

Madrytczycy kilka dni przed nieszczęsnym wieczorem w Champions League przegrali też w lidze hiszpańskiej (u siebie, z Cadiz!), podobnie zresztą jak Barcelona (z Getafe) – co gorsza obaj giganci zdołali wydusić z siebie po jednym celnym strzale. Jeszcze osobliwiej działo się w ten sam weekend na stadionach włoskich – mistrz Juventus ledwie zremisował (z wiszącym nad dnem tabeli Crotone!), natomiast wicemistrz Inter, trzecia w ubiegłym sezonie Atalanta oraz czwarte Lazio solidarnie poprzegrywały.

I nie było to żadne odstępstwo od normy, tylko nowa, popandemiczna norma, utrzymająca się po dziś dzień. Wystarczy spojrzeć na plan ogólny. Lidze hiszpańskiej niezmiennie od tamtej pory lideruje Real Sociedad, za którym wciąż podąża wicelider Villarreal, natomiast w lidze włoskiej nadal przewodzi AC Milan, który nadal wyprzedza Sassuolo – w obu krajach przez miesiąc nic się nie zmieniło, choć wtedy kształt tabeli wydawał się milisekundowym zaburzeniem. Liga angielska? Zwolnił wprawdzie Everton, ale na szczycie prężą się Leicester i Tottenham, zaraz za Liverpoolem czai się Southampton, oba Manchestery wiszą w dolnej połowie tabeli. Wszędzie rządzą drużyny spoza bieżącej edycji Champions League.

Albo inaczej – rządzi chaos. Czasami Lazio prawie w przededniu wyjazdowego meczu w Ligi Mistrzów dowiaduje się, że tłum kluczowych graczy musi z powodu infekcji zostawić w domu, a czasami tego samego dowiaduje się Ajax Amsterdam, ale ostatecznie na mecz wychodzą zarówno kapitan Duszan Tadić, i podstawowy bramkarz Onana, choć wcześniej obu również skreślono jako zmuszonych do kwarantanny. Nie chcę zanudzać wnikaniem w detale, w skrócie nagłe zwroty akcji wynikają z tego, że ligi krajowe mają swoje laboratoria i procedury, a UEFA ma swoje, że do rozgardiaszu dokładają się lokalne przepisy sanitarne etc. Nikt nigdy nie zna dnia ani godziny. (Osobny temat, teraz odkładam na bok: kluby, które prawdopodobnie oszukują).

******

Przede wszystkim jednak bałagan wywołała decyzja europejskich władz futbolu, by wrzucić wszystkich piłkarzy na kontynencie w warunki ekstremalne.

Choć bonzowie z UEFA działają bowiem w stanie wyższej konieczności, zmagając się z zarazą, postanowili nie rezygnować z niczego. Nie wykreślili z kalendarza żadnych meczów (nawet Superpucharu Europy, sprzedawanego jako poważna gierka, a będącego w istocie błahą, właściwie towarzyską), lecz ścieśnili je do maksimum, jakby chcieli zbadać granice wytrzymałości piłkarzy. Po sześć kolejek w rundzie grupowej Ligi Mistrzów i Ligi Europy, w minionych latach rozciągniętych od połowy września do połowy grudnia, upchnęli w ośmiu (!) tygodniach – co więcej, jedyna przerwa, która właśnie trwa, też nie da wytchnienia, ponieważ najlepsi rozjechali się na zgrupowania reprezentacji.

A ponieważ nie zmodyfikowano również formuły Ligi Narodów, którą dodatkowo obłożono sparingami oraz zaległymi barażami do Euro 2020 (nie powinniśmy aby używać nazwy Euro 2021?), ani nie zrezygnowano ze sparingów (to już decyzja federacji krajowych), to piłkarze również dla kraju grają intensywniej niż kiedykolwiek. W październiku po raz pierwszy musieli znieść trójmecze, czyli dawkę przyswajaną dotąd tylko na turniejach, i w listopadzie muszą znieść ją ponownie. Nierzadko z przyczyn o wątpliwej wartości sportowej – po jaką cholerę Portugalia i Bułgaria wikłały się w sparingi z amatorskimi reprezentacjami Andory i Gibraltaru?

Klubowi trenerzy stają przed alternatywą – albo będą posyłać na murawę zawodników wycieńczonych (i ryzykować ich zdrowie), albo bez umiaru tasować nazwiskami, śmielej niż kiedykolwiek próbując wygrywać rezerwowymi. Obie drogi prowadzą do częstszych wpadek faworytów i generalnie wyników przypadkowych. Podobnie jak zarządzanie drużyną zredukowane do doraźnego reagowania, wymuszone okolicznościami uniemożliwiającymi normalne trenerzy. Między meczami piłkarze liżą rany, a i tak coraz częściej padają – w lidze angielskiej liczba kontuzji mięśniowych wzrosła o 42 proc. w stosunku do poprzedniego sezonu, w lidze rosyjskiej rzesza wyłączonych z gry (uraz lub COVID-19) przekroczyła właśnie 10 proc. całych zasobów kadrowych (!), w lidze włoskiej krzyczy się o wszechogarniającym fałszowaniu rywalizacji, w poprzedni weekend na długo lub bardzo długo kluczowych graczy straciły Bayern (Joshuę Kimmicha, najważniejszy obok Lewandowskiego element drużyny), Barcelona (Ansu Fatiego, jesienią chyba najlepszego w zespole) czy Liverpool (Trenta Alexandra-Arnolda, wcześniej więzadła krzyżowe w kolanie zerwał Virgil van Dijk, w środę do listy pacjentów dołączył Joe Gomez). To nie wyrwany z kontekstu natłok pecha, lecz trend, tymczasem terminarz jeszcze zgęstnieje i trenerzy niepokoją się, że całkiem stracą panowanie nad biegiem wypadków.

Przypomnijmy sobie zresztą kazus Roberta Lewandowskiego sprzed miesiąca. Oto napastnik z zasłużoną reputacją niezniszczalnego nie znalazł się w kadrze na mecz Pucharu Niemiec, choć nie leczył urazu ani nie odbywał dyskwalifikacji, co w Bayernie nie zdarzyło się jeszcze nigdy – supergwiazdor nie zagrał, bo dzień wcześniej (!) we Wrocławiu strzelał dla reprezentacji Polski, a dwa dni później czekał go ligowy wyjazd do Bielefeld. Piątoligowców z Düren musiały odprawić głębokie rezerwy monachijczyków. Aż przypomniał mi się rozgardiasz lat 80., w których zdarzało się, że Zbigniew Boniek nazajutrz po finale Pucharu Europy na Heysel wsiadał do prywatnego samolotu, by wieczorem w Tiranie wbić zwycięskiego gola Albanii w meczu eliminacji mundialu, a Soren Lerby grywał i dla reprezentacji Danii, i dla Bayernu tego samego (!) dnia, w dodatku ostatnie półtora kilometra na monachijski stadion pokonywał pieszo, bo samochodem utknął w korku. Tylko że wtedy nie istniała Liga Mistrzów rozciągnięta dla najlepszych do 13 meczów, przez 90 minut nie przebiegało się po murawie kilkunastu kilometrów, potentaci nie mieli rangi superklubów i mieli prawo do incydentalnych porażek.

*****

Sezon stale przyspiesza, chaosu przybywa, niesłychanych rozstrzygnięć też. Przyzwyczailiśmy się, że wracający ze zgrupowań reprezentacji piłkarze wielkich klubów słaniają się na nogach i/lub czują się wypaleni psychicznie (bo w kadrach narodowych też wymaga się od nich najwięcej) – zjawisko obwołano nawet „wirusem FIFA”. A ponieważ tej jesieni zamęt potęguje jeszcze COVID-19, obserwujemy rywalizację wypaczaną przez kombinację dwóch chorób.

W październiku jej skutki uwypuklił szokujący przebieg meczu Napoli z Atalantą. Gospodarze przystąpili do niego po spędzeniu dwóch tygodni we wspólnej izolacji, więc mieli mnóstwo czasu na spokojny, niezakłócany żadnymi obowiązkami trening. I już w pierwszej połowie strzelili aż cztery gole gościom z Bergamo, którzy wcześniej przez kilkanaście miesięcy grali rewelacyjnie, wywołując sensację i w kraju, i za granicą. Aż rozbiegli się po świecie z powodu powołań do reprezentacji, w wielu wypadkach wymagających wyprawy do Ameryki Płd. – dotyczyło m.in. kluczowych piłkarzy, jak Kolumbijczycy Duvan Zapata oraz Luis Muriel. I ewidentnie pękli w zderzeniu z odświeżonymi, głodnymi walki neapolitańczykami. Nie ulega wątpliwości, że wynik meczu wypadł z bębna koronawirusowej maszyny losującej.

Jeszcze w niedzielę wydawało się, że w listopadzie identyczną metodą ustalimy rezultat hitu jeszcze ważniejszego, bo rozgrywanego w Lidze Mistrzów. Regionalne sanepidy zabroniły bowiem wyjazdu na zgrupowania reprezentacji piłkarzom kilku klubów włoskich (zdiagnozowano w nich pojedyncze przypadku zakażenia COVID-19), w tym Interu Mediolan, który podejmie – w spotkaniu być może rozstrzygającym o awansie do 1/8 finału, obie drużyny balansują na krawędzi – Real. To oznaczało, że od grania odpocznie (i solidnie poćwiczy) cała kadra nerazzurich, łącznie z aż 16 zawodnikami powołanymi do drużyn narodowych (wśród nich latającymi na drugą półkulę Lautaro Martinezem, Arturo Vidalem i Alexisem Sanchezem), natomiast gwiazdy madryckie wrócą do Champions League wytarmoszone, walką na boisku oraz podróżowaniem. Kalka okoliczności, w których tryskające energią Napoli rozbiło wyzutą z energii Atalantę.

Zagrożenie przynajmniej na razie minęło, ponieważ graczom Interu ostatecznie pozwolono ruszyć się z Mediolanu (byle latali prywatnymi samolotami, zakaz objął za to niektórych graczy innych klubów Serie A), ale znów administracyjne drobiazgi dzieliły nas od sytuacji, w której zasada równości szans zostałaby poważnie naruszona. I zdrowy rozsądek nakazuje oczekiwać, że za parę chwil naruszona zostanie.

Pandemii nie kontroluje nikt, wirusowa loteria może skrzywdzić każdego w każdej chwili, a kiedy Real przyjmuje cztery gole od Valencii, to nie sposób usprawiedliwić go wyłącznie absurdalnie przeładowanym kalendarzem i tym, że w sobotę COVID-19 znienacka wykluczył z gry Casemiro i Edena Hazarda. Nie, w madryckim państwie źle dzieje się od dawna, choć niedzielny wieczór rzeczywiście przebiegał karykaturalnie – aż trzej obrońcy gości (lord Sergio Ramos, Marcelo, Lucas Vásquez) zmusili sędziego do podyktowania rzutów karnych, czwarty (Raphael Varane) załadował samobója. Nigdy wcześniej się z takim show nie zetknąłem. Im intensywniejsza jednak koronazawierucha, tym bardziej klimat sprzyja słabszym – przypadek i zamęt generalnie zrównują szanse, a teraz niefaworytom służy jeszcze każdy wolny dzień, w którym mogą odetchnąć, przycupnąć przed telewizorami i popatrzeć, jak giganci wykrwawiają się w Champions League.

*****

Właśnie dlatego w tytule notki sklasyfikowałem pandemię jako „ostatnią szansę” – ostatnią dla klasy średniej. Potentaci czują, że będą mieli ciężej niż zazwyczaj, więc gdzieniegdzie wynegocjowali prawo do pięciu zmian w meczu, a gdzieniegdzie próbują je wymusić. Oficjalnie uzasadniają żądania troską o zdrowie ligowców, ale ich argumentacja zalatuje, delikatnie mówiąc, hipokryzją, przecież oni mają w szatniach mnóstwo świetnych piłkarzy i mogliby tasować nazwiskami jeszcze intensywniej niż zazwyczaj, nikt nie nie kazał trenerowi Jürgenowi Kloppowi trzymać na boisku Alexandra-Arnolda (zanim nabawił się kontuzji) przez 691 z 692 minut gry w Premier League oraz przez 262 z 270 minut rywalizacji w Champions League. Nawiasem mówiąc, ciekawe, jak długo wytrzymają członki biegającego po przeciwległej flance Andy’ego Robertsona, skoro nimi szarpie się jeszcze brutalniej – w Liverpoolu Szkot jako jedyny ani na momencik nie zszedł z boiska w lidze angielskiej, w reprezentacji kraju zniósł już dwie dogrywki w barażach o Euro 2020.

Nie, trenerzy wielkich firm nie martwią się wyłącznie o psychofizyczny dobrostan piłkarzy, bardziej boją się porażek, przeraża ich totalna utrata kontroli nad sytuacją w tabeli. Wspomniany Liverpool, któremu właśnie rozpadła się defensywa, stracił dotychczas w krajowej lidze najwięcej goli (16) po Leeds i West Bromwich (po 17); Manchester City przestał wyglądać na ekipę natchnioną, która, owszem, niekiedy przegrywa, ale każe nam wtedy wzdychać, że bogowie futbolu potraktowali ją niesprawiedliwie; Juventus, agresywnie przeprojektowywany przez menedżerskiego żółtodzioba Andreę Pirlo, uciułał ledwie dwa zwycięstwa w sześciu meczach Serie A (trzecie zawdzięcza walkowerowi, a Napoli wcale nie musiał pokonać…); Barcelona wydłubuje 1,57 punktu na kolejkę Primera Division, paraliżuje ją lęk o decyzję Leo Messiego w sprawie swojej przyszłości, targa finansowy kryzys i kampania wyborcza; Real Madryt musi pełnię energii zainwestować w Ligę Mistrzów. Im głębiej wchodzimy w sezon, tym bardziej realne zdaje się, że giganci – wytarmoszeni przez pandemię, pozbawieni normalnych przygotowań do sezonu, przygnieceni przez wewnętrzne kłopoty i/lub żyjący w okresie przejściowym – wreszcie stali się wrażliwi na ciosy. I być może przynajmniej na chwilę ustąpią, być może odetchniemy od monopoli i duopoli. Nie lubię tego sformułowania, ale teraz wydaje mi się jedynie adekwatne – jeśli spauperyzowana klasa średnia nie zbuntuje się w tym sezonie, to już chyba nigdy.

I tylko Bayern, choć rywalizuje w oferującej ostatnio fantastyczny futbol Bundeslidze, uparcie nie chce zauważyć, że nastała era niepewności, każdy powinien trochę poprzegrywać. Jakby monachijczycy wynaleźli niezawodną szczepionkę, przyjmowali ją potajemnie i jeszcze popijali eliksirem niezniszczalności.

55 myśli na temat “Pandemia jako ostatnia szansa

  1. @up
    Bardziej chodziło mi o to, żeby nie patrzeć na naszę kadrę przez pryzmat wyników, one jakimś cudem są przecież całkiem dobre. Przecież można nawet wygrać serwując widzom największego gniota mistrzostw, co udowodnił mundialowy mecz z Japonią.

    Polubienie

Dodaj komentarz