Najpierw zakochałem się w imionach i nazwisku. „Diego Armando Maradona” brzmiało muzykalnie, egzotycznie i magicznie, jak dźwięki z baśni tysiąca i jednej nocy. Na innych piłkarzy wołano pospolicie, w tych sylabach słyszałem poezję.
Tak mi się przynajmniej zdaje, przy wyławianiu wspomnień z głębokiego dzieciństwa niczego nie można być pewnym. Ile wiedziałem o Maradonie przed 1986 rokiem? Wiedziałem cokolwiek? Czy podczas mistrzostw świata wielbiłem go już w fazie grupowej – Argentyna grała w południe czasu lokalnego, czyli wieczorem, a nie nocą czasu warszawskiego, więc rodzice pozwalali oglądać na żywo – w której strzelił ledwie jednego gola, czy zbzikowałem na jego punkcie dopiero po ćwierćfinale z Anglią? Na podwórku niekoniecznie był w trakcie turnieju priorytetowym wyborem jako idol, mój kolega Czarek, zresztą również uwiedziony nazwiskiem, upodobał sobie niejakiego José Luisa Cuciuffo i podczas szczenięcych meczów bez przerwy wydzierał się, że przy piłce jest Cuciuffo, do teraz przy wspominaniu tamtego grania dźwięczy mi właśnie „Cuciuffo, Cuciuffo, Cuciuuuuuuffooo”. Niezbadane terytoria chłopięcej wyobraźni.
I ja do prawdy, czyli do Diego Armando Maradony jako synonimu piłki nożnej, dochodziłem prawdopodobnie powoli, a w następnych latach nawet się od niej oddaliłem, bo polska telewizja nie pokazywała ligi włoskiej. Tylko co do jednego nie mam wątpliwości: meksykański mundial był mitem założycielskim mojej futbolowej szajby, a ukąsił mnie, wówczas niespełna dziesięciolatka, zawodnik, który wszystkich okiwał. Sensem gry był drybling, więc awanturę wokół gola wbitego Anglii ponoć oszukańczo, dłonią, przyjmowałem obojętnie – skoro Maradona z piłką przy nodze mijał tysiące, a może nawet setki tysięcy wrogów, kto by ich zliczył, to kwestia fundamentalna została rozstrzygnięta. Odtrąciłem rękę Boga, bo odkryłem stopę Boga.
W wierze, że Diego jest graczem wszech czasów, wytrwałem po dziś dzień, ba, z wiekiem się w niej umacniałem, ponieważ dopiero jako dorosły człowiek zdołałem obejrzeć więcej – kupowałem kasety wideo, gdy poleciałem do Argentyny jako korespondent MŚ siatkarzy, zniewalający materiał dowodowy podsuwali znajomi Włosi, aż wreszcie dożyłem momentu, w którym galerie wirtuozerskich zagrań są wszędzie, bo internet jest wszędzie. I czasami myślę, że wszechobecność ikonicznych scen z Mexico ’86 – gol arcyłajdacki tuż obok arcydzieła, nikt już nigdy takiego popisu nie powtórzy – paradoksalnie ujmuje mu splendoru, pojedynczym epizodem zasłaniając karierę będącą nieskończonym sznurem zagrań klejnotów.
O jego śmierci dowiedziałem się w okolicznościach wybitnie urlopowych i nie miałem fizycznej możliwości natychmiast dopaść klawiatury, co jako dziennikarza sportowego poniekąd mnie ocaliło. W głowie huczała pustka, czułem się psychicznie nieprzygotowany (co za popaprany świat: król odszedł wcześniej niż jego zdetronizowany poprzednik Pele, przecież 20 lat starszy!) i niezdolny do napisania czegokolwiek, czego bym się nie wstydził. A kiedy nazajutrz zaczytywałem się w pożegnaniach spisanych przez innych, pojąłem, że Maradona został już dawno temu opowiedziany totalnie. Jako wirtuoz futbolu i bodaj jedyny sportowiec, którego wyznawcy założyli swój kościół, a zarazem upadły człowiek; ucieleśniający argentyńskość bohater narodowy i ludowy trybun, który nigdy, przenigdy uciśnionych nie zdradził, a serce miał tak pojemne, że pomieścił tam nawet leżący na drugiej półkuli Neapol; jako kumpel mafiosów i zbrodniczych dyktatorów, który proszony o wymienienie swojej głównej cnoty, mawiał, że przyjaźni się z wrogami; jako okrutnik bezwzględny dla bliskich; jako kat równie bezlitosny dla siebie, maltretujący organizm i treningiem, i ćpaniem; jako beznadziejny trener, który z wiekiem stał się swoją własną karykaturą; jako sprawca i ofiara, skazaniec mknący ku samozagładzie. Kłębiło się w nim tyle sprzeczności, że mieści w sobie prawie całe życie, rozpięte między udręką i ekstazą. Brakowało chyba tylko środka, zwykłej codzienności zażywanej przy tętnie spoczynkowym – jakby Maradona nie umiał znieść stanów innych niż wzniosłe lub żałosne.
Czytało się te wszystkie epitafia z trudem właśnie dlatego, że kto przez dekady regularnie sprawdzał, co u niego słychać, wchłaniając wszelkie istniejące artykuły, książki i filmy, ten nic nowego już nie wykryje, ale też dlatego, że biografia Argentyńczyka, momentami tak cudowna i w całości tak fascynująca, jest w istocie przygnębiająca, tragiczna.
Azyl znajdował tylko na boisku, tylko tam był bezpieczny – nawet jeśli nie zawsze zwycięski. Na boisku i, przede wszystkim, z piłką przy nodze, bo w piłce miał nie tyle rekwizyt, co część samego siebie – wspaniały Eduardo Galeano pięknie pisał, że Diego biegał z przyszytą do stopy, ale wyczuwam, że nawet to nie oddaje wszystkiego, bo sugeruje więź sztuczną, potrzebującą zewnętrznego wsparcia. Tymczasem odrębność Argentyńczyka od wszystkich innych graczy, także najwspanialszych, zawierała się właśnie w sposobie, w jaki kontrolował piłkę. Niby z nonszalancką swobodą, a jednak panując nad nią absolutnie. Podziwiamy to na bezliku kultowych nagrań, niekoniecznie zarejestrowanych podczas meczu: tego, na którym rozgrzewa się w rytm „Live is Life” (w niezasznurowanych korkach!), albo tego, na którym przed meczem siatkówki udaje rozgrywającego i precyzyjnie wystawia piłkę na skrzydło, do zbicia, tyle że nie używa dłoni, lecz głowy, barku, kolana, stopy.
Nienawidzę już o nim czytać – przez pewien czas niczego nie przeczytam, w żadnym języku, obiecałem sobie – ale kocham patrzeć. Licytowanie się na statystyki czy trofea, które ma udowodnić jego wyższość lub niższość w stosunku do innych gigantów, obraża wrażliwość futbolofila, który jeszcze raz ogląda, jak Maradona strzelał Juventusowi gola obwołanego przez Włochów „niemożliwym”. Rzut wolny wewnątrz pola karnego (pośredni), bramka jest zbyt blisko, mur złożony z sześciu drągali też, normalny odruch nakazuje przy uderzeniu postawić na siłę, nie technikę, by przewiercić się przez tłum obrońców. Ale neapolitański idol stawia na przerzut górą. Wsuwa stopę między piłkę a ziemię subtelnie, nagina prawa fizyki, trafia idealnie. Nikt inny nawet by nie wyfantazjował, żeby próbować.
Jeśli esencją futbolu jest kontrolowanie piłki – choćby samotne, wyjęte z geometrii boiska i logiki gry zespołowej, jak w intuicyjnej, zapoznawczej zabawie brzdąca uczącego się jej kształtu – to Maradona przejął władzę absolutną i nigdy jej nie odda. To dzięki niemu moje zmysły szalały. Najpierw na dźwięk jego imion i nazwiska, potem na widok bezszelestnej bezceremonialności, z jaką przenika całą Anglię – legendarny bajeczny slalom, mundialowe tango wszech czasów, nie miał prawa się przecież wydarzyć, ktoś powinien tego krępego, dalekiego od wzorca atlety tancerza sfaulować, posłuchajcie choćby Zbigniewa Bońka, który upiera się, że wtedy gwiazdorom żyło się ciężej niż teraz Messim i Ronaldom, ponieważ obowiązywało krycie indywidualne, obrońcy interweniowali brutalniej, jak ktoś się na atakującego zasadził, to nie opuszczał go aż do ostatniego gwizdka. Tylko Diego tego nie wiedział, on przytulił piłkę do stopy i pognał z nią na koniec świata.
A my zazdrościliśmy. Zazdrościmy do teraz, gdy ponownie oglądamy go w akcji – delikatności, z jaką dotykał piłkę, gdy potrzebna była delikatność, i gwałtowności, gdy sytuacja wymagała gwałtowności. Pełen repertuar, pełne spektrum wzruszeń. Maradony boiskowego nie da się zredukować do wszystkiego, co zdobył lub zaprzepaścił, Maradona był doświadczeniem zmysłowym. Piłkarzem wcielonym, kiwającym jak szatan i czerpiącym pierwotną rozkosz z gry. To przez niego lgnąłem potem do Riquelme, Ronaldinho, Zidane’a czy Iniesty, których nie łączyło to, ile wygrali ani nastrzelali goli, ale stylowa niepodrabialność gestów, gracja, z jaką dotykali piłkę. Innego końca futbolu nie będzie.
„Maradona był doświadczeniem zmysłowym” – i może dlatego nie sposób oceniać go w kategoriach racjonalnych. Może poza jedną… – potrafił (bajecznie) bawić się piłką.
PolubieniePolubienie
Podobne mam doświadczenia do gospodarza, poza tym, że futbolową szajbę nabyłem nieco wcześniej, po meczu Francji z Portugalią na ME 1984. Przed Meksykiem wiedziałem tyle, że jest taki zawodnik Mardona, o którym córka Bońka w retransmitowanym programie włoskiej telewizji powiedziała z pewnym wstydem, że to on jest najlepszy, lepszy od taty.
W fazie grupowej obejrzałem chyba tylko mecz z Koreą, w którym Maradona był niemiłosiernie poniewierany prze rywali, a i tak rządził na boisku, a jego umiejętności robiły wrażenie. Kolejne mecze Argentyny – aż do finału oglądałem albo w skrótach, albo w porannych powtórkach, przed szkołą albo po. Co ten człowiek robił na boisku! Okazało się, że jest zawodnik, który potrafi sam wygrać mecz, właściwie wystarczy podać mu piłkę i nie przeszkadzać 🙂
Choć tak po prawdzie to koledzy całkiem mocni, kilku wygrało w tamtym roku Puchar Interkontynentalny, a Buruchaga i Valdano też prezentowali wysoki poziom, dzięki czemu drużyna była nie do pokonania.
4 lata później był już trochę wolniejszy, niby ociężały, ale i tak raz na jakiś czas potrafił ruszyć i zdecydować o wyniku. Drużyna już wtedy znacznie słabsza i chyba tylko podziw dla niego kazał mi im kibicować, dzięki czemu dało się ich występy oglądać.
Za to z kariery ligowej nie pamiętam nic, chyba nawet tych finałów pucharów nie oglądałem…
No ale w sumie kogo obchodzi kariera klubowa?
PolubieniePolubienie
1. Dzięki za ten wpis.
2. Boniek ma rację, polowanie na kości było kiedyś dużo częstsze, a zwłaszcza polowanie na kości Maradony. Nie przypominam sobie drugiego tak zajadle kopanego i okładanego łokciami (a mimo to podnosił się, przeważnie nie czekając – takich już dziś nie robią – na sędziowską reakcję i dalej parł naprzód). Anglicy też to wtedy robili od początku meczu, tym bardziej zdumiewające, że przy golu wszech czasów wyglądają na ogłupiałych (a może urzeczonych), jakby wyczuli unikalność chwili i bali się GO dotknąć, im więcej razy to oglądam, tym bardziej mnie to uderza.
Szkoda, że nasi dali się obić Linekerowi, bo w przypadku remisu, to oni mogli grać w tym meczu – i mieć w CV historię.
Gość na boisku przesuwał granice, ilekroć się wydawało, że futbolowa wyobraźnia dalej nie sięga, to jednak się okazywało, że ON tam dalej już jest i pewnie każdego futbolofila, który to oglądał w czasie rzeczywistym świdruje teraz pustka.
Z życiem prywatnym sobie nie poradził, ciężaru sławy nie udźwignął, ale kto się dziś zastanawia, czy Mozart, albo Van Gogh byli ideałami.
PolubieniePolubienie
Tak, łowienie wspomnień z głębokiego dzieciństwa jest bardzo trudne, ale – będę się potem pewnie trochę wstydził tych wynurzeń (Szefie, będzie ewentualnie opcja skasowania komentarza?) – poczułem się przedwczoraj, jakby odszedł kolega z podwórka. Najlepszy w sporcie, w futbolu, potrafiący okiwać wszystkich, poczekać aż dogonią go obrońcy, i okiwać drugi raz, w drugą stronę. Takich zawsze szanowało się najbardziej, budzili podziw. Kumpel przede wszystkim starszego brata, fanatyka piłkarskiej Argentyny w tamtym czasie, ale mnie przecież również przybijał Maradona piątkę, nawet jeśli bardziej zgrywałem Holendra pod koniec lat osiemdziesiątych, i kopałem zasadniczo w innych drużynach, bo jak by to mogło być, że młodszy brat ze starszym bratem, będą grali tą samą drużyną lub zawodnikiem, czy to w kapsle, na dywanie, czy na żużlowym mokotowskim boisku, na którym za auty robią górka i trzepak.
Ja, do Diego Armando Maradony jako synonimu piłki nożnej nie dochodziłem powoli, jak Rafał. Dla mnie, odkąd zacząłem się piłką interesować, Maradona i futbol to była zawsze ta sama postać. Pierwszym meczem, jaki pamiętam lub nie pamiętam, był finał Mistrzostw Świata w Meksyku w 1986 r. Oglądałem ten mecz razem z bratem u dziadków, przy ul. Brazylijskiej. Z jakichś powodów zostaliśmy wówczas sami w mieszkaniu, dorośli prawdopodobnie pojechali załatwiać sprawy dorosłych. Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, czy oglądaliśmy transmisję czy retransmisję, ale mecz był niezwykle interesujący, padały bramki, Niemcy gonili wynik. Najlepsze, że ja nawet nie pamiętam w tej chwili dokładnie wyniku meczu, musiałbym sprawdzić, choć pamiętam oczywiście, że wygrała Argentyna. Pamiętam kilku zawodników, i pamiętam Maradonę. Albo mi się wydaje, że pamiętam.
Muszę przyznać, że czasem wkurwiają mnie dyskusje o tym, kto jest lub kto był najlepszym piłkarzem, porównywanie osiągnięć czy umiejętności futbolistów na podstawie racjonalnych założeń, w połączeniu z szyderczą krytyką podejścia emocjonalnego. Spierdalajcie, przepraszam. Dla mnie, Maradona jest poza wszelkimi kategoriami i wymyka się jakimkolwiek pozytywistycznym klasyfikacjom. Zabawne jest to, że ja wcale nie widziałem wielu jego meczów. Za Meksyku byłem jeszcze trochę za mały, więc mam przed oczami wyłącznie mniej lub bardziej wyraźne flesze. Bramki z Anglikami widziałem na pewno dopiero na powtórkach, z kolei we Włoszech, choć Diego był piłkarską legendą, to specjalnie już nie błyszczał, w ogóle tamten mundial włoski był niezwykle denny, szczególnie gdy Holendrzy przegrali z Niemcami, wiadomo.
W tym miejscu zmierzam do tego, co chciałem powiedzieć od początku, i może byłoby lepiej, gdybym powiedział właśnie to tylko, i na tym poprzestał. Nie wiem na ile dziś tak jest, na ile było tylko kiedyś, a na ile mnie się tak po prostu pofałdowało w głowie. Futbol jest wyobrażeniem. Lub był. Ja Maradonę znałem z podwórka i boiska szkolnego. Tego Cuciuffo nie znałem, przepraszam, bardzo dobrze kojarzę natomiast Burruchagę (to znacznie ładniejsze nazwisko niż Cuciuffo!). Diego Armando Maradona strzelił nie tylko te bramki, które strzelił w Reprezentacji Argentyny, ale strzelił również wszystkie najpiękniejsze gole, jakie strzelano do połowy lat dziewięćdziesiątych na wszystkich dziecięcych boiskach świata. Wszystkie najbardziej efektowne akcje, szczególnie bramki lub dryblingi, kwitowano właśnie w ten sposób, z odniesieniem do Argentyńczyka. Nie było YouTube, ale była wyobraźnia.
Maradona jest dla mnie mitem i legendą. Nie wiem jak było naprawdę, nie chcę wiedzieć.
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
W Wolfsburgu na początek kolejki minuta ciszy dla Maradony, 8 bramek i pierwsza bramka Białka w Bundeslidze. Miły wieczór.
PolubieniePolubienie
Panie Rafale, zdarzyło się wcześniej w archiwum bloga, by dwa wpisy z rzędu poświęcił Pan zmarłym ikonom futbolu?
2020 idź już stąd
PolubieniePolubienie
Mundial w 86 był romantyczny i piękny, cztery lata późniejszy w Italii rzeczywiście denny, z niewielką ilością dobrych meczów i doznań (pozytywnym wyjątkiem był Kamerun).
Maradona błysnął w sumie jeden raz – za to w najważniejszym dla jego kraju meczu z Brazylią, tym razem największą gwiazdą turnieju był w jego drużynie bramkarz.
A skoro już o tym ostatnim mowa: wczoraj na YT widziałem filmik, w którym Sergio Goycochea mówi o Maradonie w jakimś programie telewizyjnym. A ściślej: próbuje mówić, bo po chwili nadrabiania miną chłop się totalnie rozsypuje, dosłownie jak domek z kart, łka jak małe dziecko nie mogąc wydusić słowa, zresztą przepytująca go dziennikarka też płacze. Gdyby ktoś nie wiedział KIM/CZYM jest/był dla Argentyńczyków Diego, to ten filmik sporo wyjaśnia.
PolubieniePolubienie
@antropoid
A propos fauli, z dobrego źródła (nie chce mi się teraz szukać szczegółów, kto był drugi itp.):
3% of all fouls committed in the 1986 and 1990 World Cups were on Maradona. 103 times in 14 games, 62 more than any other player
@stanisław
Kasowanie wykluczone, już na zawsze pozostaniesz obnażony!
@0twojastara
„Panie Rafale, zdarzyło się wcześniej w archiwum bloga, by dwa wpisy z rzędu poświęcił Pan zmarłym ikonom futbolu?”
Good point.
PolubieniePolubienie
Myślę, że właśnie tę statystykę cytuje Gowarzewski Maradonie na rozgrzewkę, przystępując do tradycyjnego kwestionariusza 😉
PolubieniePolubienie
Ale się zaczął wieczór! Szachtiar pchnąL Real dwoma!
PolubieniePolubienie
Gdyby nie wygibasy sędziego w poprzedniej rundzie, mogłoby być już po Realu…
PolubieniePolubienie
jak już koledzy zaczęli, to fakt, Real dziś był fatalny. Pierwsza połowa przyzwoita, super z tyłu i parę okazji, druga to kolejny wylew Varane’a i rozpadająca się drużyna. Zaangażowanie w końcowej fazie meczu było wręcz szokująco niskie.
@gp
xD
PolubieniePolubienie
Pierwsza też wyglądała trochę tak, jakby się samo miało wygrać. A druga po stracie pierwszej bramki… – jakby pełne trybuny skandowały: – nic się nie stało!
Faktycznie w ostatnich latach przyzwyczailiśmy się do zbitki myślowej LM – Real i spokojnie mogliśmy oglądać innych z pewnością, że późną wiosną zdążymy się „nacieszyć” Realem. Jakoś Rafale nie potrafię sobie przypomnieć (nie chce mi się sprawdzać) kiedy ostatnio na wiosnę w LM nie grał. Myślę, że dla samego Realu i jego kibiców, jego sponsorów, mediów i reklamodawców to byłby szok. Pocieszyć się mogą tylko jednym… – LM będzie grała.
A bez Realu dla nas kibiców może być nawet ciekawiej. Głodne wilki mogą sprawić większą uciechę niż syte brytany.
PolubieniePolubienie
P.S.
Zachęcony przez Rafała chciałem też połapać się w „tym otaczającym nas pierdolniku”. Niestety nie tylko ja. Okazało się, ze nakład jest wyczerpany. Może dodruk będzie w grudniu.
Na razie poszerzałem percepcję rzeczywistości lekturą wczorajszego felietonu Anne Applebaum w Wyborczej. Polecam.
PolubieniePolubienie
@Rafał
Dokładnie.
PolubieniePolubienie
Mam fart. Dzisiaj wpadłem do Turcji z Reed Bullami i się nie zawiodłem. Poważne emocje zaczęły się w doliczonym czasie gry do pierwszej połowy i zakończyły w doliczonym czasie drugiej. Stanęło na siódemce.
PolubieniePolubienie
Piątek wreszcie strzelił i to dwie. Pierwszą byle jaką po podwójnym rykoszecie, ale drugą w swoim stylu… – bez przyjęcia precyzyjnie przy słupku.
I to był chyba ostatni gwizdek, bo wszedł dopiero w drugiej połowie na osłabionego rywala.
PolubieniePolubienie
@Rafał
Mnie też „ujął” felieton Pani Profesor…
Ale zszokowało mnie coś bardziej. W piątek późnym wieczorem przeczytałem na Wyborczej obszerny tekst Dominiki Wielowiejskiej na temat Ordo Iuris. Wczoraj próbowałem zajrzeć do niego ponownie, żeby sobie uporządkować wrażenia. Nie znalazłem… Czyżby Pani Redaktor miała rację twierdząc, że Ordo Iuris skutecznie potrafi blokować wszystkie publikacje, które uznaje za nieprzychylne sobie?
PolubieniePolubienie
Dlaczego Sz. Gospodarz rzadziej ostatnio umieszcza wpisy na blogu? Tematów przecież nie brakuje, może kilka propozycji… Odrodzenie Mourinho, którego wielu spisało już na straty w wyścigu o tytuł najlepszego managera wszech czasów – m. in. zmiecenie ManU i rozjechanie ManC; pierwszy raz od lat chyba murowany faworyt do mistrzostwa w Hiszpanii inny, niż Real lub Barca; bardzo realne przełamanie monopolu Juve we Włoszech; wystrzelenie Lukaku, któremu dziesięć lat (kilka epok) temu wieszczono (również Sz. Gospodarz pisał peany na jego cześć) wspięcie się na szczyt klasyfikacji najlepszych napastników świata, a dopiero teraz ma na to realną szansę; schyłek duopolu Messi – Ronaldo; nadchodzące chyba wreszcie czasy, kiedy polskie kluby będą sprzedawały produkty ze swoich szkółek za dwucyfrowe kwoty liczone w mln euro; itd. itd. Mało? 🙂
PolubieniePolubienie
Jeszcze jeden ciekawy temat: co się dzieje z Schalke?
PolubieniePolubienie
Jeszcze jeden ciekawy temat: co się dzieje z Schalke?
PolubieniePolubienie
Nie ma czasu to nie pisze. Tymczasem czerwono-czarni z kolejnym zwycięstwem.
PolubieniePolubienie
A to też jest ciekawy temat, ale w ostatnich miesiącach było tyle o Mediolanie, że trzeba zrobić przerwę 😉 poza tym dzieci z gorszej części Mediolanu dostaną ze dwa gongi, zacznie się presja i dopiero wtedy będzie można zacząć oceniać, czy Piolemu udało się na stałe przywrócić Milan do czołówki 🙂
PolubieniePolubienie
A jeszcze ciekawsze jak człowiek po podstawówce został guru elity władzy.
P.S.
Z tą pandemią to jawna niesprawiedliwość… – żeby z okazji rocznicy nie można było zatańczyć mojżeszowego chodzonego.
PolubieniePolubienie
P.S.2
Z ciekawostek polecam też dzisiejszy wywiad Pawła Wilkowicza na Gazeta.pl. z Januszem Dorosiewiczem. Jest o Kazimierzu Deynie. Nie tylko.
PolubieniePolubienie
Pośród tej „elity” wykształcenie podstawowe, czy wyższe nie posiada żadnych widocznych istotnych różnic.
PolubieniePolubienie
@Anonim
Tak. Decydujący jest brak elementarnych zasad moralnych.
PolubieniePolubienie
No to mamy grupę brexitową 😉
PolubieniePolubienie
No, dawno z Anglią nie graliśmy. Mogła być Dania albo Chorwacja, ale z drugiej strony przynajmniej mamy Węgrów i Albanię.
PolubieniePolubienie
W sumie znowu sporo szczęścia. Żadnych dalekich i niewygodnych wypraw w okolice Kaukazu, lub azjatyckich stepów, żadnych Irlandii/Szkocji, z którymi zawsze jest orka na ugorze, albo bardziej cywilizowanych piłkarsko Czechów. Jest oczywiście nasza dyżurna „bestia negra”, ale i z nią można zawalczyć – przynajmniej w Warszawie.
Tylko nie z tym selekcjonerem.
PolubieniePolubienie
Właśnie miałem napisać przed losowaniem, że jedyną korzyścią z pozostania Brzęczka na stanowisku jest to, że ten facet ma niewyobrażalnie dużo szczęścia, więc może nam dobrą grupę „wywalczyć” 😀 no i udało się! Teraz można go już całkowicie bez żalu pożegnać
PolubieniePolubienie
Trudno sobie wyobrazić słabszą grupę. O awansie powinien zadecydować dwumecz i ewentualnie punkty a na pewno bramki zdobyte z pozostałymi rywalami.
P.S.
Czas umierać. To chyba pierwszy poniedziałek (poza przerwą urlopową) bez cotygodniowego felietonu Rafała na Wyborczej.
PolubieniePolubienie
Grupa może i fajna o tyle, że wiadomo, które miejsce zajmiemy, bo i w górę i w dół jest różnica poziomu. Ale i tak będzie płacz po porażkach z Anglią…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jeśli chodzi o tzw. szczęście Brzęczka, to w losowaniu finałów ME go wybitnie nie miał.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
A jednak jest i w zasadzie wszystko co na temat awansu na MŚ było do okazania okazano.
PolubieniePolubienie
Top2 wydaje się must.
poskarżę się na sport.pl ja wiem że nie popędziłem minutę po losowaniu by sprawdzać grupy, ale spodziewałbym że pośród iluś artykułów o losowaniu będzie taki z grupami wypisanymi. Nope, tylko co ciocia klocia czy inny boniek myśli o losowaniu, żebym chyba przypadkiem za siebie nie pomyślał.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Wcale się nie dziwię, że bez fachowej pomocy nie wiedzieli co pisać. Przecież to grupa śmierci… – pogrzebem polskiej piłki byłby brak awansu do baraży.
Dla nas kibiców też frajdy nie za wiele (jeden rywal), a frustracji mogą dostarczyć mecze z wszystkimi pozostałymi. Zapowiedź już słyszeliśmy… – „z San Marino gra się nam ciężko”.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Co tam będzie po ME, trudno przewidzieć, ale z obecnym selekcjonerem oba mecze z Anglią będą wyglądały jak nieszczęsne starcie kadry Łazarka na Wembley.
PolubieniePolubienie
Co za frajda patrząc na radość Łukasza Piszczka, strzelającego wyrównującego gola dla Borussii.
PolubieniePolubienie
Top2 the must, tak?
Polecam przypomnieć sobie mecze z el. MŚ 2014. Stylowo identyko z tym, co mamy teraz. Żeby się nie okazało, że wynikowo też xD
I znowu zaczyna się to pierdolenie o tych Anglikach, telefony do Janka Tomaszewskiego jak ich ograć (nie wiedziałem, że dostał angaż w Premiership, bo chyba nie chodzi o porady sprzed 50 lat). Z taką grą to będzie 0:3 i 0:4 i kazdy o tym wie, ale co się namasturbują to ich.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tymczasem nasz zacny gospodarz coś śpi..
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Parafraza Miłosza w samo sedno
PolubieniePolubione przez 1 osoba