Za siedmioma sezonami, za siedmioma edycjami Ligi Mistrzów był sobie klub piłkarski, który splajtował. Sportowo. Fani jeszcze pamiętali, że niedawno uchodził za największy z wielkich, obawiali się go wszyscy – czasami Ligę Mistrzów wygrywał, czasami przepadał w finale lub półfinale, zawsze krążył w pobliżu szczytu. Kiedy jednak znędzniał, zniknął z elity na całą wieczność.
Klub nazywał się AC Milan. Właśnie do Ligi Mistrzów wrócił – po 7,5 roku mediolańscy piłkarze pooddychali jej atmosferą na stadionie Liverpoolu, gdzie zgodnie z przewidywaniami przegrali, a nawet, wbrew sugerującemu twardą walkę wynikowi, pozwolili się zrównać z murawą. Nieważne. Ważne, że wreszcie usłyszeli hymn Champions League. Kiedy poprzednio grano go dla Milanu – 11 marca 2014 roku, przed sromotnym 1:4 z Atlético Madryt – wiceliderem tzw. ekstraklasy był Ruch Chorzów, koronę króla strzelców naszych peryferyjnych rozgrywek przymierzał Marcin Robak, nikt nie potrafiłby nawet zażartować, że reprezentacja Polski kiedykolwiek pokona Niemców, zamiast pokornie uklęknąć i błagać o litość, a Andrzej Duda był anonimowym wysiadywaczem sejmowych foteli i niewydarzonym prawnikiem, który przycina na delegacjach do Poznania. Prehistoria.
Nawet patologiczny pesymista nie wywróżyłby wtedy, że Milan wypadnie z obiegu na siedem lat, ale madrycką klęskę przyjęto jako naturalną kolej rzeczy. Ówczesny właściciel klubu Silvio Berlusconi dawno zaniechał inwestycji, wyprzedawał gwiazdy, wpuszczał do szatni przeciętniaków. Mediolańczycy ewidentnie się staczali, a psychologicznie ich sytuacja przypominała obecną sytuację Barcelony. Kłopoty też piętrzyły się od pewnego czasu, narastały; nie mieli Leo Messiego, ale też oddali do Paris Saint-Germain liderów zespołu (Zlatana Ibrahimovicia i Thiago Silvę), ostatecznie ogłaszając, że przestają konkurować z europejską czołówką; z Atlético nie podjęli walki, choć nie przygnębili kibiców postawą aż tak poddańczą, jak zademonstrowana teraz przez Katalończyków – we wtorkowym 0:3 z Bayernem. Monumentalna drużyna nie tyle z wolna niszczała, ile gwałtownie się zawaliła. Nastał czas dekadencji, przyszłość nie istniała.
Mediolańscy kibice z każdym sezonem stawali się bardziej zrezygnowani. Przekonanie, że już nigdy nie wzejdzie słońce, z upływem czasu się pogłębiało, ponieważ klubem targał chaos. Szefostwo nie prowadziło błędnej polityki transferowej, lecz nie prowadziło jej długimi okresami w ogóle, pozyskiwani piłkarze sprawiali wrażenie wyselekcjonowanych przez losowanie; totalna czystka w szatni goniła totalną czystkę; Milan na chwilę wpadł w łapy chińskiego hochsztaplera – dzięki kredytowi zaciągniętemu na lichwiarski procent, Yonghong Li wcale nie posiadał kopalni fosforu, którymi się reklamował; drużynę oddawano kolejnym trenerskim nowicjuszom, których łączyła boiskowa przeszłość w Milanie (Leonardo, Clarence Seedorf, Filippo Inzaghi, Cristian Brocchi, Gennaro Gattuso) – to był objaw myślenia magicznego, wiary w rzekome DNA klubu, o którym w futbolu często się papla, ale nie wiadomo, co to właściwie jest, ja mam skojarzenia z reinkarnacją. Działo się beznadziejnie, nawet pojedyncze udane mecze wpędzały w deprechę, bo wiedziałeś, że podczas następnego znów oczy będą krwawić.
Gdybym dzisiaj miał nazwać fundamentalny problem, przez który wielki klub skarlał, nie powiedziałbym, że mediolańczykom zabrakło pieniędzy, ale że nie mieli pojęcia, jak żyć, gdy zabrakło pieniędzy. Jak z sensem rozporządzać tymi, które mają – wciąż spore, wszak latami osiągali wyniki drastycznie poniżej możliwości finansowych, z trzecim budżetem płacowym w lidze włoskiej błąkali się w środku tabeli. Podzielili doświadczenie wielu ludzi, którzy osuwają się na społecznej drabinie i muszą nauczyć się poruszać w nowych realiach, ładnie zilustrowane choćby przez Woody’ego Allena w „Blue Jasmine”. Jego bohaterka (w moim rankingu najlepsza rola Cate Blanchett w karierze) traci zamożnego męża, musi wyprowadzić się z luksusowej rezydencji i oznajmia siostrze, że jest spłukana, ale podróżuje do niej pierwszą klasą. Elegantce przyzwyczajonej do wystawnego życia nie przychodzi do głowy, że może usiąść w drugiej.
W tę pułapkę wpadają niekoniecznie burżuje zdeklasowani do proletariatu. Obrzydliwie bogatemu wystarczy czasami zbiednieć do bardzo bogatego, by stracić kontrolę nad sytuacją, nie umieć poradzić sobie z codziennością albo czuć, że zastąpienie złotych sztućców pozłacanymi urąga jego godności. To właśnie przypadek Milanu – wsiadaniem do drugiej klasy trochę się brzydził, a trochę nie wiedział, gdzie się kupuje bilety, i wciąż pozował na firmę, którą stać na wszystko. Uganiał się za słynnymi nazwiskami, nie zauważając, że noszą je piłkarze skończeni. Przygarnęli mediolańczycy Ronaldinho, gdy ten był już wypalonym, tłustawym balangowiczem i Barcelona pozbyła się go z ulgą. Fernando Torresa witali z taką pompą, jakby podejmowali dawnego supersnajpera Liverpoolu, a nie napastnika chronicznie zdołowanego, od lat próbującego wygramolić się z depresji. Werbowali zawodników żądających atrakcyjnych pensji, gdzie indziej już niechcianych, jakby zamierzali wskrzesić odległą przeszłość i nadal zgrywać potentatów – a w istocie skupowali, brutalnie mówiąc, materiał odpadowy. Imperium, które udaje, że nie upada. Nie umieli się odnaleźć, bo jeszcze przed chwilą lgnęli do nich i gwiazdorzy, i najzdolniejsi młodzi (Kaká), a teraz poszarzała rzeczywistość zmuszała do obmyślenia nowej strategii. Zorganizowania innych łańcuchów dostaw, innego przeczesywania rynku, inwestowania nie w jutro, lecz w pojutrze. Dlatego aż tyle lat trwało odzyskiwanie równowagi, być może zamęt był nieunikniony – klub potrzebował wielokrotnie powymieniać zarządców i popełnić mnóstwo kosztownych błędów, zanim opanował sztukę funkcjonowania na innym poziomie zamożności. Gdy w 2013 roku do Paryża uciekli Ibrahimović oraz Thiago Silva, świat się zawalił. Gdy w 2021 roku poleciał tam Gianluigi Donnarumma, straty prawie nie odczuli, bo wzięli rewelacyjnego Mike’a Maignana – nie musieli też wpadać w panikę po przejściu Hakana Calhanoglu na stronę Interu, skoro prowadzą wyważoną, przejrzystą politykę kadrową, dzięki Geoffreyowi Moncadzie (ledwie 34-letni szef działu wyszukiwania talentów!) zyskali świetne rozeznanie w bardzo urodzajnych boiskach francuskich, w inauguracyjnej kolejce Ligi Mistrzów wystawili drużynę o najniższej średniej wieku po Red Bullu Salzburg (jej wszyscy piłkarze razem wzięci mieli za sobą ledwie 24 meczów w tych rozgrywkach, przy 377 uzbieranych przez liverpoolczyków). Renesans. Nowy Milan nie obiecuje, że jutro podbije Europę, ale gwarantuje stabilność, błogą przewidywalność.
Najpierw jednak krwawiły oczy. Prawie co mecz, przez wiele lat, zbyt wiele dla zdeprawowanego sukcesem kibica, który istnienie potężnego Milanu traktował jak prawo przyrody – czyli znajdował się w stanie ducha, w której obecnie znajdują się wyznawcy Barcelony.
Kataloński klub zachwiał się z innych przyczyn i prawdopodobnie szybciej ożyje finansowo, dysponuje też nieznanym na San Siro atutem mogącym złagodzić kryzys – tłumem bajecznie wyszkolonych wychowanków. Jego szefowie też jednak wkraczają na niezbadane terytorium, jak mediolańczycy przed dekadą. Przeżyli wstrząs jeszcze poważniejszy, bo stracili piłkarza wszech czasów, i wyruszają w podróż wymagającą mentalnej rewolucji – ludzie, którzy nie tolerowali drugich miejsc, muszą założyć, że przytrafi się czwarte; nauczyć się rozważnie odpowiadać na niepowodzenia, które wczoraj uznaliby za niewybaczalne (np. zaakceptować absolutną wyższość Bayernu); oswoić ze środowiskiem, w którym absolwent La Masii nie oddałby nerki za grę w seniorach Barcelony, lecz zbiegnie do Lipska, jak Ilaix Moriba; nie reagować wstrętem na podróż drugą klasą. Już uderzył w nich huragan, a niewykluczone, że nadciąga tsunami, fala nieszczęść skłaniających do histeryzowania, nerwowych ruchów, nieprzemyślanych decyzji, żonglowania trenerami. Jak przeraźliwie wygwizdywani byli piłkarze Milanu, niezdolni do udźwignięcia presji gry na stadionie jak katedra, tak nasłuchają się piłkarze Barcelony. Zamęt może potrwać. Ba, wypada wręcz spodziewać się, że potrwa.
Będzie krwawo, posępnie, ale zaufajcie kibicowi Milanu, wiem, o czym mówię – gdy za 100 lat zaczniecie wracać do gry, odkryjecie urok pojedynczych udanych meczów, w ekstazę wprawi was kilkadziesiąt sekund sprzecznego z logiką meczowego zawirowania (jak gole wbite Liverpoolowi przez Ante Rebicia i Brahima Diaza), będziecie zachłystywać się każdym miłym drobiazgiem. Rozkosz. Aż wam współczuję, że nie pocierpicie przez siedem sezonów poza Ligą Mistrzów.
Tak, to też jest zło.
Jedno drugiego nie wyklucza.
PolubieniePolubienie
Po pierwszej połowie wynik jak wczoraj, ale na drugą wyjdą w kompletach więc może być ciekawiej… – Francuzi będą musieli się wspiąć na paluszki, a Belgowie tez pewnie nie odpuszczą.
PolubieniePolubienie
Nie wiem, jak było w pierwszej połowie, ale w drugiej to jest MECZYCHO.
PolubieniePolubienie
Dziś jest jakiś rollecoster, mordercy przejmują klub w Anglii, fejkowy tk ogłasza prawny polexit, a tvp wydaje oświadczenie w którym określa transmisje skoków narciarskich „zakładnikiem w politycznym sporze” i „wzywa do opamiętania”.
What a time to be alive
PolubieniePolubienie
W meczu tradycyjnie – o stawkę Belgia z Francją zawsze w plecy.
PolubieniePolubienie