Wojny Gangów w Lidze Mistrzów

Nie wiemy jeszcze, czy do Ligi Mistrzów wlezie zaraz kolejne monstrum utuczone na cuchnącym szmalu, ale wypada podejrzewać, że wlezie. Kolejny klub w Europie stał się bowiem de facto – bo nie de iure – własnością rządu państwa leżącego nad Zatoką Perską.

Do Manchesteru City, który należy do rodziny królewskiej ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i ma być może najlepszą drużynę świata w minionych latach, oraz Paris Saint-Germain, które należy do rodziny emira Kataru i zebrało najbardziej gwiazdorską ekipę na świecie, dołączyło dzisiaj Newcastle, które przejęła dynastia władająca Arabią Saudyjską. Ściślej: konsorcjum wspierane przez pochodzący z tej monarchii absolutnej państwowy fundusz majątkowy. Wprawdzie Brytyjczycy przystali na transakcję, gdy kupujący obiecali, że politycy nie będą ingerować w sprawy klubu – wszystko pozostanie przedsięwzięciem czysto biznesowym – ale to maskarada oblana typową dla nowoczesnego futbolu ostentacyjną, bezwstydną hipokryzją. Skoro Saudyjczycy kupili, to chciał tego następca tronu Mohammed bin Salman.

Newcastle zdetronizowało więc PSG i Man City, od teraz ono posiada najbogatszego mecenasa na planecie piłka nożna – wartość wspomnianego funduszu (nazywa się po prostu Public Investment Fund) sięga, uwaga, pół biliona dolarów. 500 miliardów, czyli niewiele mniej niż polski roczny PKB (594 mld). Ta hierarchia to oczywiście czysta teoria, cyferki bez znaczenia, bo tylu pieniędzy nie sposób przepalić na boisku. Sensowniej napisać, że rozmiar budżetu każdego z przywołanych klubów wynosi „tyle, ile potrzeba”.

Wszystkie łączy również to, że finansują je ludzie, pod których władzą raczej nie chcielibyśmy – my, ludzie Zachodu – mieszkać. Satrapie systemowo gwałcące prawa człowieka, realizujące strategię pozwalającą im poprzez inwestycje w futbol (i szerzej, w cały sport) poprawić międzynarodową reputację, a także przygotować się na przyszłość bez ropy i gazu ziemnego, czyli zdywersyfikować źródła przychodów. Stąd wziął się termin „sportwashing” – w nieporadnym tłumaczeniu „czyszczenie wizerunku sportem”.

Każdemu przejęciu towarzyszą wątpliwości bądź kategoryczny sprzeciw, zresztą w angielskiej Premier League teoretycznie istnieje etyczny kodeks, który ma zapobiegać wpadaniu klubów w niepowołane ręce. Ostatecznie prawie zawsze triumfuje pragmatyzm. Najzamożniejszym rozgrywkom jeszcze przybywa pieniędzy, natomiast oddana egzotycznym właścicielom drużyna wystrzeliwuje z marzeniami w kosmos – kibice Newcastle, którzy nie fetowali mistrzostwa kraju od 94 lat i permanentnie złorzeczą na zarządzanie klubem, już zaczęli śnić o pójściu w ślady Manchesteru City. Tradycyjnie protestuje też zajmująca się obroną praw człowieka Amnesty International. Teraz ta pozarządowa organizacja już w ubiegłym roku, gdy negocjacje się rozpoczęły (transakcję blokowali Katarczycy, o czym pisałem tutaj), przestrzegała, że liga angielska ryzykuje wejściem w rolę „frajera służącego tym, którzy chcą wykorzystać jej powab i prestiż, by ukryć pod nimi działalność głęboko niemoralną, łamiącą prawo międzynarodowe”. Arabia Saudyjska nie dość bowiem, że traktuje kobiety, mniejszości czy opozycjonistów z wyjątkowo brutalną bezwzględnością, to jeszcze paskudnie ubrudziła się niedawno krwią Jamala Khashoggiego. Dziennikarz został bestialsko zamordowany – i poćwiartowany – w jej tureckim konsulacie, prawie na pewno na zlecenie wspomnianego Mohammeda bin Salmana.

Zbieg okoliczności sprawił, że Newcastle sprzedało się tuż po mojej wizycie w Paryżu, gdzie obejrzałem z trybun dwa mecze Messiego i reszty ferajny opłacanej przez Katarczyków. Zamierzałem powypytywać bywalców stadionu Parc des Princes o właścicieli klubu – czy nie uwiera ich, fanów, pochodzenie pieniędzy, za które się bawią – ale okazało się, że oni prawie wcale o tym nie myślą, więc powędrowałem w innym kierunku. Opisałem osobliwy, lecz skazany na sukces futbolowy Disneyland, projekt idealnie trafiający w gusta młodego współczesnego kibica uzależnionego raczej od celebrytozy niż futbolu. Reportaż przeczytacie tutaj.

Gdy patrzyłem z paryskich trybun, jak gospodarze rozprawiają się ze znakomicie grającym Manchesterem City – ukuto już nawet uroczy termin Oil Clasico – na stadionie w Madrycie najpiękniejsze chwile w życiu przeżywali piłkarze Sheriffa Tyraspol. Wygrali z Realem, wcześniej pokonali Szachtar Donieck, zajmują pozycję lidera w grupie. Z daleka opowieść prezentuje się obiecująco, jak wyjęta z kibicowskich marzeń: oto w Champions League zwycięsko debiutuje klub z Mołdawii, kraju znanego jako najbiedniejszy na kontynencie i na co dzień pozostającego poza świadomością przeciętnego Europejczyka. Im bliżej jednak podejdziesz, tym robi się mroczniej, bardziej absurdalnie. Ze świadectw specjalistów od geopolityki oraz przestępczości zorganizowanej wyłania się wycinek rzeczywistości wyjętej spod prawa i przypominającej niemal totalitarną (cenzuruje się nawet internet), choć wolnej od kultu jednostki czy obozów koncentracyjnych.

O tym dziwolągu – w istocie nie reprezentuje Mołdawii, lecz separatystyczne Naddniestrze – też szerzej pisałem, bo uważam, że w procesie dużej tytłania piłki nożnej we wszystko, co nikczemne lub odpychające, przypadek Sheriffa przesuwa nas w inny wymiar. Nie tylko dlatego, że to czarna dziura na mapie, wzdychający do ZSRR paramafijny rezerwat, według znawców tematu przepływają tamtędy wszelkie towary – od używek po broń – szmuglowane z Europy dla afrykańskich watażków czy najemników określanych dzięki popkulturze jako psy wojny. Kluby z Paryża czy Manchesteru też sponsorują typy spod ciemnej gwiazdy, tyle że swój sukces ufundowany na ludzkiej krzywdzie uwiarygadniają oficjalnymi funkcjami państwowymi. Jednak w zachodnich metropoliach futbolowe pałace aż tak się nie wyróżniają, a ich istnienie miewa wartość, sens inny niż interes właścicieli – podarowują trochę frajdy okolicznym mieszkańcom, wytrenowują młodzież na świetnych piłkarzy, zasługują się dla lokalnych społeczności aktywnością pozasportową. Tymczasem Sheriff nie oferuje niczego. Mołdawianie klubowi raczej nie kibicują, często wręcz go nie znoszą; ich futbol generalnie leży, niektóre zespoły w końcówce sezonu w ogóle nie stawiają się na mecze; ledwie wiążących koniec z końcem naddniestrzan na stadion w Tyraspolu nie przyciąga nawet darmowy wstęp; podczas wspomnianego zwycięstwa nad Szachtarem Donieck nie zajęli połowy z 12 tys. krzesełek na trybunach; drużynę tworzy zaciąg w 100 procentach zagraniczny etc.

Przede wszystkim jednak odnosi sukces. I gdy niemal w tym samym momencie wydarzają się te dwie historie – w Lidze Mistrzów debiutuje bandycki Sheriff, zaczyna krążyć nad nią widmo saudyjskiego Newcastle – jeszcze wyraźniej widać, jak w elicie kurczy się przestrzeń dla normalnych, nie budzących sprzeciwu czy wstrętu klubów piłkarskich. Na zachodzie Europy mamy drużyny dyktatorów i oligarchów w typie Abramowicza (Chelsea właśnie wygrała najcenniejsze trofeum…), na wschodzie najfajniejszą rozrywkę dają tam, gdzie pieniądze kładzie Gazprom, były kagiebista z Tyraspola czy oligarchowie w typie Achmetowa. Można się udusić. Jeszcze parę chwil z aktualnym trendem, a z czołówki znikną ostatnie kluby funkcjonujące na zdrowych, akceptowalnych zasadach.

Aż mi się zachciewa kończyć każdy tekst o ganianiu za piłką westchnieniem – dzięki, Bayernie, że jesteś, Bayernie, trwaj.

156 myśli na temat “Wojny Gangów w Lidze Mistrzów

  1. Na coś wypadałoby się zdecydować, bo raz sugerujesz, że inni trenerzy (Engel 2002, Janas 2006, Nawałka 2018) nie awansowaliby z grupy, którą miał Brzęczek, a za chwilę, że niewyjście z grupy (dalece trudniejszej niż ta w eliminacjach) na samym turnieju finałowym to katastrofa.
    Wcześniej słusznie zauważyłeś, że Polsce daleko do mocarstwa – więc chyba jednak nie katastrofa. Katastrofa to by była, jakby wychodzenie z grupy na ME/MŚ było dla nas normą. A tu jakby nie kombinować bilans w wychodzeniu z grupy w XXI wieku to 1-5…

    Pozostaje jeszcze kwestia samego obrazu gry – ale ta na pewno katastrofą nie była.
    Jak to bywało wcześniej.

    Polubienie

  2. Tak zajrzałem i przebieg dyskusji upewnił mnie w podjętej decyzji, nie mam czego tu szukać.

    Wybacz Alpie, nie zostanę, nie ma mowy o walkowerze, bo nigdy nie zgadzałem się na grę wg takich zasad. Pozdrawiam tych, którzy zachowywali się tu normalnie i dziękuję za te lata dyskusji.

    Polubione przez 1 osoba

  3. Tak jeszcze o Brzęczku, zamykając dyskusję, aby już chłopa zupełnie pogrążyć.
    10 meczów o punkty. Zaledwie 25 punktów. Tylko 8 wygranych.
    Katastrofa.

    Polubienie

Dodaj komentarz