Ch…, dupa i kamieni kupa. Paulo Sousa jako polski wybór idealny

Przypadek jest zbyt jednoznaczny, aż nie chce się komentować: Portugalczyk (zdjęcie Kuby Atysa) porzucił drużynę w trakcie wykonywania misji, tuż przed rozstrzygającymi meczami, w sporcie powinien być skończony, sam jako prezes klubu nigdy bym takiego typa nie wpuścił do szatni. Nie nadążam za zgrywającymi pragmatyków cynikami, którzy rozrzedzają to, co powinno zostać kwestią elementarnej przyzwoitości, paplając o normalnej decyzji biznesowej albo o wyborze zrozumiałym z perspektywy własnej kariery, i wynajdując nazwiska innych trenerów odpowiedzialnych za dyskwalifikujące wybryki. Czasami wypada powiedzieć tak tak nie nie, nawet jeśli ogólnonarodowe biadolenie nad zdradą ojczyzny śmieszy – lub krępuje. Inaczej naprawdę zredukujemy wyczynowy sport do tabel i szmalu, czyli do zera.

Co powiedziawszy, nie ukrywam, że w całym tym ambarasie znajduję również mroczny urok spójnie opowiedzianej fabuły, arcyzgrabnie komponującej się z nadwiślańskim kopactwem, zwanym szumnie futbolem. Gdyby historia reprezentacji Polski miała się dzisiaj całkiem skończyć – nareszcie ją rozwiązujemy, nieodwołalnie i do samego końca – otrzymalibyśmy puentę perfekcyjną, niczego adekwatniejszego nie zdołalibyśmy wymyślić. Dlatego chciałbym naszkicować poniżej kilka ujęć tematu, z kilkoma wybieralnymi punktami wyjścia.

OKRES: 2002-2021

Można by rozpocząć – ten wariant narzuca się najpierw – od Zbigniewa Bońka, który po przejęciu polskiej kadry też podpisał się pod zawstydzającą klęską, by kilka tygodni później znienacka – zimą, gdy rywalizacja drużyna narodowych zamiera – uciec. Sousa postąpił niemal identycznie, tyle że zamiast 0:1 z Łotwą miał równie kuriozalne (z innych względów) 1:2 z Węgrami, zamiast rejterady z eliminacji ME dał nogę z eliminacji MŚ, zamiast rezygnować na początku grudnia ogłosił ewakuację w końcu miesiąca. Innymi słowy, najgorszy selekcjoner w XXI wieku jako prezes PZPN wytropił i podarował nam drugiego najgorszego w XXI wieku. Albo: selekcjoner o najkrótszym stażu w tym stuleciu znalazł spadkobiercę o najdrugim najkrótszym stażu. Albo: jedyny selekcjoner w XXI wieku, którego nie zdążyliśmy wylać, mianował drugiego selekcjonera w XXI wieku, który też sam się wypiął, nie dał nikomu satysfakcji wzięcia odwetu.

Poszukiwanie godnego następcy trochę trwało, ale się powiodło.

OKRES: 2009-2021

W inauguracyjnej scenie można by też skierować kamerę na Leo Beenhakkera, pracującego z polską kadrą w warunkach, których nie musiał znosić żadnej jego poprzednik ani następca. Przy otwartej wrogości szefów środowiska trenerskiego oraz bonzów z PZPN, którzy podczas meczów szydzili – siedząc na trybunach – z nieudanych zagrań piłkarzy i których postawę dobrze oddał Grzegorz Lato, po najęciu Holendra rzucając do dziennikarzy (jego zdaniem wymusili nominację obcokrajowca): „A teraz to my będziemy was jebać!”. Beenhakker był po chamsku traktowany i takoż został zwolniony, dowiedział się o dymisji od telewizyjnego reportera, a kiedy już go wykopano, stało się jasne, że złogów cudzoziemskiej myśli szkoleniowej nie dopuścimy do reprezentacji latami.

Tutaj też mamy zatem kompozycję zamkniętą: od pierwszego w dziejach zagranicznego selekcjonera, którego PZPN potraktował z bezprecedensową podłością, do drugiego w dziejach zagranicznego selekcjonera, który bezprecedensowo paskudnie potraktował PZPN. I przypisek na marginesie: ksenofobii raczej u nas nie ubędzie, a ci, którzy nie ufają w kompetencje rodzimego trenerstwa, niech na wszelki wypadek przestaną marzyć o imporcie. Spalona ziemia. Skoro wyrolował nas pojedynczy manipulator z Portugalii, to mamy niezbity dowód, że na Polaków nastaje cały świat.

Grudzień 2020 – grudzień 2021 (marzec 2021 – marzec 2022)

Usypało nam się też w minionych miesiącach – przypomnę stawianą już tezę: tak szalonego roku reprezentacji nie pamiętam – materiału na etiudę, w której wychodzimy od tragikomicznej postaci Jerzego Brzęczka. Poprzedniej zimy co do jego najbliższej przyszłości też mieliśmy pewność, też miał wrócić na marcowe mecze – od przełożonego słyszał, że „zrealizował wszystkie cele”, przedłużono mu wygasający kontrakt, a na pytanie, czy rozważa zmianę na najbardziej prestiżowym stanowisku w polskim futbolu, Zbigniew Boniek odpowiadał: „To tylko i wyłącznie medialne igrzyska. Nie było tematu, nie ma tematu”. A jednak były szef PZPN wkrótce postąpił z wybrańcem bezwzględnie, znienacka wystawił go za drzwi – tak samo bezwzględnie wobec aktualnego prezesa zachował się Sousa, który drzwi za sobą zatrzasnął.

Rekapitulując tę wersję: oglądamy filmową podróż od trenera, któremu do samiutkiego końca, aż po zarzucenie na głowę kaptura, ściemniał prezes PZPN, do trenera, który do ostatniej chwili sam kłamał prezesowi PZPN. Od Brzęczka, który jako nasz pierwszy w historii selekcjoner nie pojechał na imprezę rangi mistrzowskiej, na którą awansował, do Sousy, który jako pierwszy sam wycofał się z walki o awans tuż przed rozstrzygającą batalią. Od szaraka, który czuł się zakompleksiony w towarzystwie cenionych na europejskim rynku kadrowiczów (a oni niekoniecznie szanowali jego dokonania), do posiadającego w dorobku dwa triumfy w Lidze Mistrzów eleganta, którego nie onieśmielał nawet Lewandowski. Od wiecznie zestresowanego i udręczonego marudy, który w publicznych wystąpieniach rozbrajał komunikacyjną nieporadnością, do siejącego ultraoptymizm gawędziarza, który po przyjeździe najpierw przymilał się cytowaniem lokalnego świętego – dzisiaj wypomina mu się to szczególnie chętnie, jakby Polacy wciąż nie rozejrzeli się po swojej zagrodzie i nie zaobserwowali, że wraz z częstotliwością powoływania się na Karola Wojtyłę osobista uczciwość wcale nie rośnie, takiej korelacji absolutnie nie stwierdzono.

2021: ODYSEJA STRATEGICZNA

Widziałbym wreszcie w ucieczce Sousy idealną przyprawę do sosu, w którym babraliśmy się przez cały bieżący rok. Garniec jest szeroki i głęboki, wyłowilibyśmy z niego hektolitry składników wystarczających na opracowanie znacznie szersze niż zaproponowane wyżej dziełka, niewykluczone, że wręcz fundamentalne. Gdy zastanawiałem się bowiem ostatnio, jak w oparciu o wydarzenia 2021 roku zdefiniować aktualną kondycję całego naszego futbolu, doszedłem do jedynie słusznego wniosku, że jeszcze bardziej niż dotychczas zamieszkaliśmy w królestwie strategicznego analfabetyzmu – wszechobecnego na każdym poziomie, od narodowego po prowincjonalny. Urządziliśmy się, jest nam cieplutko i dobrze.

Patrzyłem na pierwszego wśród prezesów, czyli Zbigniewa Bońka, i widziałem hazardzistę, który w nadzwyczaj wrażliwym momencie, niemal w przededniu wyzwań związanych z MŚ (eliminacje) oraz ME (turniej finałowy), wrzuca w środek rodzimego rozgardiaszu selekcjonera wyjętego z innej planety, nie mającego o naszych piłkarzach zielonego pojęcia. W czerwcu między fantastycznie wytrenowane drużyny rzuciliśmy szkicowany pospiesznie projekt w fazie przedwstępnej.

Zerkałem na pierwszego wśród właścicieli klubów, czyli Dariusza Mioduskiego, i stawał mi przed oczami odklejony od rzeczywistości operator bębna maszyny losującej, który utrzymuje Legię Warszawa w stanie, chyba wolno mi sięgnąć po adekwatną do okoliczności poetykę, permanentnej rozpierduchy, jakby chciał sprawdzić, gdzie leżą granice, czy prawa fizyki pozwalają stoczyć się z ligi trzy sekundy po zdobyciu mistrzostwa.

Próbowałem objąć rozumem zamiary pierwszego wśród trenerów, Paulo Sousę, i przywalił mi po oczach widok reprezentacji, która mecz absolutnie kluczowy, decydujący o rozstawieniu w barażach o mundial, chce odfajkować jak sparing – aż w mózgownicę wwiercała się refleksja, że sami się prosiliśmy, przeżyliśmy nieuniknione, ze znawstwem wyselekcjonowaliśmy delikwenta równie rozkochanego w chaosie. Namierzyliśmy mentalnego brata.

Opisywałem wreszcie folklor piłki nożnej ze Stalowej Woli i wdepnąłem w czwartoligowe klubidło zasilane grubymi milionami miejskich pieniędzy, które pomimo przytulania darowizn o skandalicznym rozmiarze przynosi straty, długi puchną z sezonu na sezon.

Ten ostatni proceder (szczegóły relacjonowałem tutaj i tutaj) stanowi tylko wycinek – przyznaję, że ekstremalny, barokowo rozpasany – panoramy obejmującej cały kraj, w którym finansowanie wyczynowego futbolu stanowi gigantyczną patologię, z roku na rok utwierdzam się w przekonaniu, że to jeden z głównych przekrętów III RP. Biorąc pod uwagę stosunek nakładów do efektów, leżymy na dnie, a leżymy tam przede wszystkim dlatego, że przydusza nas potężny deficyt zdolności organizacyjnych. Dysponujemy przyzwoitymi zawodnikami, ale oni świetnie wkomponowują się w zagraniczne realia. My grupujemy ich w drużyny dysfunkcyjne, nie umiemy zaprojektować zbiorowego sukcesu. Reprezentacja mimo wszystko trzyma się jako tako, nie zlatuje poniżej drugiej dziesiątki na kontynencie. Wyraźniej bije po oczach bezsilność klubów – wyrzucanych z pucharów przez biedniejszą konkurencję, rzężących na stoczterdziestychdrugich miejscach w rankingu UEFA. Polski futbol pozostaje menedżerską ruiną.

Powtórzmy: ogólna beznadzieja bynajmniej nie usprawiedliwia Sousy, nawet podpisującego kontrakt Bońka uczciwość nakazuje uznać poniekąd za ofiarę Portugalczyka. Sportowe przestępstwo, które popełnił selekcjoner, w niezamierzony sposób rymuje się jednak z naszymi realiami. Z obyczajami wstrząsającymi Legią, z której każdy szkoleniowiec wylatuje w pełni rozgrywek (właśnie mianowała nowego dyrektora sportowego!), z zamętem w całej pomiatającej trenerami tzw. ekstraklasie, z okolicznościami rozstania z poprzednim selekcjonerem – pamiętam, jak przed naszym ostatnim meczem na Euro 2020 usłyszałem, że Janne Andersson spędził ze swoją drużyną narodową 62 mecze, i sprawdziłem potem, że u nas tyle uzbierał jeden Kazimierz Górski (od tamtej pory Szwed go prześcignął), nawet Nawałka dociągnął ledwie do pięćdziesiątki.

Choć zatem właśnie dzieje się wybitnie niestandardowo, w istocie dzieje się jak zwykle, pływamy w tej samej zupie nic, trwa tradycyjny dzień świra, tkwimy w oswojonym domu wariatów. Gdyby Sousa się nie zjawił, to trzeba by go wymyślić – więc wymyśliliśmy. Do pełnej harmonii, dzieła w każdym pikselu kompletnego, brakuje tylko oficjalnej informacji, iż PZPN podpisał z Sousą fatalnie skonstruowany kontrakt (czyniący federację bezbronną), oraz zainstalowania selekcjonera Czesława 711 połączeń z „Fryzjerem” Michniewicza. Ale już teraz się domknęło, stać nas nawet na zwieńczenie najnowszych przygód reprezentacji perwersyjnym morałem: stawiajmy na rodaków, bo ich fundamentalna przewaga nad trenerem zagranicznym polega na tym, że nigdy nie da im się naciągnąć klub formatu Flamengo.

202 myśli na temat “Ch…, dupa i kamieni kupa. Paulo Sousa jako polski wybór idealny

  1. Wyglądała, jakby po 1/4 nie doszła do siebie fizycznie. Dlatego miałem deja vu z półfinału tego samego turnieju Radwa – Cibulkova jakieś 8 lat temu.
    Collins rzeczywiście jest w AO petarda, co też jest już prawie regułą, ostatnio chyba każdy żeński turniej WS wystrzeliwuje na szczyty kogoś z dalszego szeregu.

    A na forach – tradycyjnie. Wygrana Polki/Polaka – 20-30 postów, porażka -100-200, z czego 2/3 to złośliwa satysfakcja, bo nic tak suwerena nie stymuluje, jak niepowodzenie rodaka.
    Taki naród – który jednakowoż uwielbia lamentować, że nas zagranica nie szanuje 🙂

    Polubienie

  2. @up

    Doszła fizycznie. Po prostu nie była w stanie odpowiedzieć na dyspozycję serwisową i returnową Collins, która była dzisiaj fenomenalna. Żeby to zrobić trzeba mieć pierwszy serwis na poziomie 60+%, a nie 40%. Nie polować na asy, tylko uniemożliwić returnującej przejęcie kontroli w wymianie. Jak to się udawało, to te wymiany często wygrywała, problem był taki, że rzadko to się udawało.

    Podoba mi się jej zmiana mentalna – jest widoczna – było to widać dobrze po 2 ostatnich meczach. Sama ta zmiana zrobiła, moim zdaniem, różnicę w stosunku do występów zeszłorocznych, bo 2 poprzednie mecze wyszarpała w sposób, którego w 2021 nie potrafiła zademonstrować. I to (plus oczywiście wynik, bo nie sposób powiedzieć, że jest słaby) to są dwie główne zalety tego występu. Żeby pójść level wyżej musi coś zrobić z serwisem.

    Polubienie

Dodaj komentarz