Jeśli ta legenda kiedyś powstanie – legenda o powrocie między żywych Manchesteru United według Davida Moyesa – może rozpoczynać się od tamtej podwójnej parady Davida De Gei, jeszcze sprzed przerwy. Gdyby nie jego fenomenalny refleks, Grecy by wyrównali. A czy mistrzów Anglii – ludzi po ostrych przejściach, zasuwających już prawdopodobnie na oparach psychicznego paliwa – stać byłoby na przypuszczenie jeszcze jednego szturmu? Bardzo wątpię.
Pozostałe składniki domniemanej legendy też są. Oto Wayne Rooney odnajduje w sobie tego Rooneya, którego klub dopieścił rekordową pensją w angielskim futbolu – wojującego z obłędem w oczach, połykającego kolejne metry zrytej murawy z tym większą pasją, im bardziej powinien być wycieńczony. Dającego przykład. Oto Ryan Giggs jeszcze przed przerwą odzyskuje pięć piłek i kilkudziesięciometrowe podania odmierza co do centymetra, jakby zapomniał, że przebiegł już na tę drugą, brzydszą stronę czterdziestki. I jakby chciał wybić z głów publicystów pomysły, żeby to jego wcisnąć na stołek Moyesa – tymczasowo, aż do najęcia po sezonie fachury formatu Jürgena Kloppa, Diego Simeone czy Louisa van Gaala. Oto Robin van Persie znów rozbłyskuje na efektownego solistę i akurat teraz, w warunkach najgłębszej zapaści klubu od dwóch dekad, funduje kibicom swojego inauguracyjnego hat tricka w Lidze Mistrzów. I w ogóle cała drużyna – choć popędzana absolutnym brakiem czasu, każdemu natarciu usiłująca nadać tempo strzału z bicza – nie zatraciła się w chaosie lub prymitywnym zasypywaniu pola karnego dośrodkowaniami, jak w osławionym meczu Fulham.
Miarą upadku „Czerwonych Diabłów” jest, że jego piłkarzom musiał spaść z nieba przeciwnik klasy Olympiakosu, by po wielomiesięcznym koszmarze wreszcie przeżyli wieczór do wspominania. I że pozwolili greckim narwańcom – z inwencją w ataku, ale miękkim na tyłach, często ratującym sytuację padami ostatniej szansy – oblegać w ostatnich minutach manchesterskie pole karne. Wykrwawieni gospodarze chyba oddychali w końcówce rękawami.
Za ten mecz tak czy owak należy im się szacunek. Wygrać 3:0, biegając ze świadomością, że uśmierca cię każde niższe zwycięstwo, to zawsze materiał na poemat heroiczny, a tutaj działa się historia Ligi Mistrzów, w dodatku pisali ją ludzie w zanurzeni ciężkiej depresji. Powiało dawnym Manchesterem, z ducha Fergusonowym.
Czy jednak ten podmuch przeszłości nie był za silny? Jeśli kibic MU odrzuci psychologiczną wartość dzisiejszego triumfu, to zaniepokoi go, że w stanie najwyższej konieczności Moyes odwołał się do ludzi, którzy zaraz zejdą z boiska na zawsze (rzadko wystawiani Giggs, Rio Ferdinand); tradycyjnie pominął w podstawowej jedenastce bohatera „swojego” autorskiego transferu (Fellaini); generalnie polegał wyłącznie na piłkarzach zakorzenionych na Old Trafford od wielu sezonów; obsadził środek pola – wybacz, Ryan – staruszkiem i Carrickiem, czyli duetem do zadeptania dla każdego innego środka pola z czołówki Premier League. Tak jakby ogłosił, że budowa nowej drużyny zostaje odroczona. Kapitulacja.
W tym sensie sezon został już stracony. Moyes przeputał mnóstwo czasu, a dzisiaj ocalił tylko resztki godności i nadzieję, że przetrwa. Akurat w Lidze Mistrzów wyreżyserował pokaz niezbyt odstający od schyłkowej twórczości Fergusona, którego piłkarze w ostatnim sezonie odpadli w 1/8 finału, a w przedostatnim już w fazie grupowej, wykopani przez Benficę Lizbona i szwajcarskie Basel. Gdyby istniały tylko te rozgrywki, mielibyśmy mocne poparcie rzucanej tu i ówdzie tezy, że legendarny szkocki menedżer zostawił spadkobiercy drużynę szybko się starzejącą – pełną tetryków pozbawionych następców o umiejętnościach godnych Old Trafford – a przez to skazaną na nieuchronne osunięcie się we wszelkich możliwych tabelach. I nikt nie wspominałby, że Moyes sprowadza na klub hańbę.
Niestety, Szkota obnażyły inne rozgrywki, co przypomina, jak nasze myślenie o hierarchii w piłce klubowej może wykrzywiać specyfika Champions League – teoretycznie turnieju najbrutalniej weryfikującego klasę drużyny, a praktycznie wyjątkowo podatnego na „przypadek” (pojedyncze sploty okoliczności, losowanie). I uświadamia, jak wiele jest w stanie trener MU dzięki tej specyfice zyskać. Gdyby jego piłkarze zdobyli się na jeszcze jeden zryw i przetrwali jeszcze jedną rundę, to w glorii półfinalisty LM wyglądałby już zupełnie inaczej niż dziś, gdy po kolejnych klęskach budzi, w zależności od patrzącego, współczucie lub politowanie. A mają gdzie szukać manchesterczycy natchnienia, w końcu angielskie kluby specjalizują się w ratowaniu sezonu poza krajem – Liverpool i Chelsea brały Puchar Europy, gdy mistrzostwa kraju kończyły odpowiednio na piątym i szóstym miejscu.
Tyle że w czasach Rafy Beníteza Liverpool straszył perfekcyjną organizacją gry, a Chelsea pod Roberto Di Matteo nieludzko zmotywowanym gangiem – z bestią Didierem Drogbą – napędzanych przeświadczeniem, że stają przed ostatnią szansą na wzięcie upragnionego trofeum, którego po wielokroć dotykali, ale nigdy nie podnieśli. Drużyny Moyesa nie lękają się już nawet mistrzowie Grecji. Raczej wszyscy proszą los, by podarował im ćwierćfinał w Manchesterze.