Jej dramat polegał na tym, że na mecz trzeba wybrać zaledwie 11 piłkarzy. Skandalicznie mało jak na niezmierzone złoża hiszpańskiego talentu. Gdyby na boisku zderzały się pełne, 23-osobowe mundialowe kadry, ustępujący mistrzowie świata pewnie by jeszcze nie odpadli. Gdyby walczyły oddziały 30-osobowe, pewnie wygrywaliby ze wszystkimi. Gdyby walczyły 40-osobowe, pewnie wygrywaliby wielobramkowo. Gdyby walczyły 50-osobowe, zdołałby się przeciwstawić zjednoczonym siłom reszty Europy. Im głębiej będziemy bowiem kopać, tym potężniejszą ujrzymy dominację Hiszpanii.
Wyobraźcie sobie mundial w alternatywnej rzeczywistości – z tymi samymi reprezentacjami, lecz złożonymi z piłkarzy, którzy nie zostali powołani na turniej brazylijski. Hiszpanie mogliby np. wpuścić między słupki Diego Lopeza, osłaniać go w defensywie Danim Carvajalem czy Iñigo Martínezem, zawezwać Isco, zlecić naloty skrzydłem Jesusowi Navasowi, grasować we wrogich polach karnych Fernando Llorente. To wciąż byłyby wyczynowe siły specjalne. A do kogo odwołaliby się przeciwnicy? Kogo w środku napadu upchnęłyby Brazylia albo Portugalia, skoro do podstawowej jedenastki zapraszają patałachów pokroju Freda i Hugo Almeidy? Kim obsadziliby defensywę Włosi, skoro z Anglią grał patałach Paletta? Kogo na boki obrony wytrzasnęliby Niemcy?
Nie zamierzam nikomu wmawiać, że hiszpański selekcjoner powinien był powołać pominiętych. Ale miał wolność, jaką nie dysponował żaden rywal – bogactwa naturalne bez dna, umożliwiające obranie wręcz dowolnego stylu gry. A wzgardził swobodą nawet bardziej niż sugerują podstawowe dane, czyli aż 18 nazwisk mundialowej kadry przeniesionych z kadry na ostatnie mistrzostwa Europa – gdyby wszak nie nieszczęścia Davida Villi (kontuzja przed dwoma laty) oraz Victora Valdésa (kuruje się teraz), nazwisk powtórzyłoby się jeszcze więcej. Ba, jedyna nowa sylwetka w podstawowej jedenastce – Diego Costa – została wszczepiona parę chwil temu i została odrzucona, jak ciało obce.
Czy zatem Hiszpania mogła uniknąć upadku? Cały świat oczywiście doskonale wie, że mogła – miała nawet królewski obowiązek – mną targają głównie wątpliwości. Z trudem wyobrażam sobie, jak Vicente del Bosque ogłasza rozstanie ze wszystkim, co najważniejsze. I z Ikerem Casillasem – najświętszym bożkiem madryckim, i z Xavim Hernandezem – najświętszym bożkiem barcelońskim, i z tiki-taką – stylem gry już za swego życia mitycznym, wyświęconym złotem trzech wielkich turniejów mistrzowskich. Powiedzieć, że niełatwo byłoby to wytłumaczyć szatni i opinii publicznej, to nic nie powiedzieć, wywołałby trener rozruchy w reprezentacji i ogólnonarodową panikę, na stosie dla heretyków nie spłonąłby prawdopodobnie wyłącznie z braku odpowiednich procedur. Ewentualny pomyślny przebieg mundialowych eliminacji niewiele by tu pomógł, tam potentaci przechadzają się spacerem, bez nadziei, że ktoś ich poważnie przetestuje.
Z jeszcze większym trudem wyobrażam sobie, że szefowie federacji rozstają się z selekcjonerem, który powygrywał wszystko. Wygrywasz wszystko, to zyskujesz niezbywalne prawo do przegrania wszystkiego, wyjaśniali mi to niegdyś wniebowzięci Grecy, którzy wraz ze zdobyciem złota na Euro 2004 obiecali Otto Rehhagelowi wieczną nietykalność – przysięgali, że nie istnieją okoliczności, w których mógłby odejść inaczej niż własnej woli. A pożegnanie Hiszpanów z del Bosque – hipotetyzuję bez przekonania o swej nieomylności – mogło mieć sens choćby dlatego, że nim musiała kierować bezwarunkowa lojalność wobec ludzi – przyjaciół – z którymi wzleciał na sam szczyt. Pytanie, kiedy i jak wypraszać ze sceny starych mistrzów, to jeden z najdonioślejszych dylematów w sporcie. Marcello Lippi też przed czterema laty zaufał swoim złotym medalistom i poniósł spektakularną klęskę.
Tyle że włoski selekcjoner poniekąd zaufać im musiał, futbol Italii powoli się staczał. Del Bosque dokonał wyboru. Dziś widzimy, jak grubo się pomylił. Ignorował poszlaki świadczące o wypalaniu się megagwiazd, przez lata eksploatowanych bezwzględniej niż jacykolwiek inni czołowi piłkarze świata. I chyba nazbyt przywiązał się do własnej maksymy, że „atmosfera w szatni jest warta więcej niż 100 procent treningu taktycznego”. Cały czas po Euro 2012 przeputał. Pozwolił, by najwspanialszą narodową reprezentację w dziejach futbolu uśmierciła stagnacja.
Powtórzę jednak jeszcze raz – poważnie wątpię, czy historia mogła się potoczyć inaczej, jeśli nadal miał ją pisać Vicente del Bosque. Kto wymaga od trenerów wyłącznie technokratycznych, lodowato logicznych decyzji, nie pojmuje, że futbol nie jest grą komputerową, lecz środowiskiem żywych ludzi, nawiązujących międzyludzkie relacje. Aż mi się przypomina „Skyfall”– najlepsza opowieść o Jamesie Bondzie, wyreżyserowana przez Sama Mendesa – w którym M, postać z założenia wypreparowana z emocji, wysyła na kolejną misję agenta 007, choć ten oblewa testy sprawnościowe. Czy tylko dlatego, że ufa jego doświadczeniu?
W przedmundialowym tekście dla „Kopalni” przeczuwałem porażkę Hiszpanii – choć nie klęskę, wciąż nie wychodzę z szoku – ale proponowałem zarazem, by porozważać, czy ludzie, którzy razem przetrwali i wygrali tak wiele, nie nabyli prawa, by razem także przegrać. Dziś mam ochotę zrezygnować ze znaku pytania i uznać upadek wszechmistrzów za dziejową konieczność, niezbędną, by reprezentację budować od nowa. Niezbędną, a zarazem tym bardziej paradoksalną, że nastąpiła w momencie dalekim od kryzysowego. Hiszpański futbol raczej panowanie konsekwentnie rozszerza – i poprzez hard power, czyli wygrywanie masowego rażenia w europejskich pucharach, i poprzez soft power, czyli masowy eksport swojej kultury. Można rzec, że zwyciężali reprezentacyjnie z uboższymi globalnym zasobami ludzkimi, a klęskę ponieśli z bogatszymi globalnymi zasobami ludzkimi. To imperium, które upada w fazie rozkwitu.