Grande Torino*

grande_torino

Było popołudnie 4 maja 1949 roku, samolot Fiat 212 wracał z Portugalii. Gdy przefrunął nad granicą francusko-włoską, pogoda gwałtownie się pogorszyła. Lunęło, niebo wchłonęły gęste kłęby czarnych chmur, pilot przestał cokolwiek widzieć. Mimo to był spokojny, tuż przed zejściem do lądowania umawiał się na kawę w lotniskowej kawiarni. Zaraz potem prawdopodobnie popełnił błąd w obliczeniach, choć pewności co do przyczyn wypadku nie ma.

Dzisiaj, kilka minut po godz. 17, minie dokładnie 70 lat od chwili, w której samolot uderzył w mur okalający bazylikę na wzgórzu Superga. Nikt nie przeżył. Na pokładzie było 31 osób, wśród nich 18 piłkarzy Torino. Ocalał jedynie Sauro Toma, który na towarzyski mecz z Benficą Lizbona nie poleciał z powodu kontuzji. Sezon ligi włoskiej dobiegał końca, w czterech zamykających go kolejkach klub wystawił drużynę juniorów. Rywale – Genoa, Palermo, Fiorentina i Sampdoria – również. Torino wygrało wszystkie mecze i zdobyło mistrzostwo Włoch. Piąte z rzędu. Do drugiej dekady XXI wieku nikt tej serii nie powtórzył.

Włoska federacja przyznała Torino tytuł natychmiast po katastrofie, w imię pamięci ofiar, ale jej gest historycznych tabel nie zaburzył. Uhonorowała drużynę zjawiskową, tworzoną przez postaci jeszcze za życia mityczne, których przywódcą był Valentino Mazzola, ojciec Sandra, słynnego napastnika z lat 60. Na swoim nieistniejącym już stadionie Filadelfia nie przegrali piłkarze Grande Torino nigdy, zwyciężając w miażdżącej większości spośród 93 meczów. Arcydzieło spłodzili w swoim szczytowym sezonie 1947/48, w którym, mknąc po mistrzostwo kraju, ustrzelili 125 goli. Ustanowili kilkadziesiąt do dziś niepobitych rekordów. Mieli opinię ludzi, którzy przegrywają co najwyżej z własnym brakiem motywacji. Legendą obrósł mecz z Romą, który do przerwy przegrywali 0:1 – w szatni padła ponoć ledwie jedna fraza („dość żartów”) i w drugiej połowie rozstrzelali rywali siedmioma golami.

Lubili grę szybką i urozmaiconą, z iście barcelońską werwą – jak byśmy powiedzieli dzisiaj – tkali ofensywne akcje z niezliczonych podań. O osławionym catenaccio nikt jeszcze wówczas na Półwyspie Apenińskim nie słyszał. Regularnie dostarczali reprezentacji kraju ośmiu-dziewięciu graczy. Rekord padł w meczu z Węgrami – gdyby selekcjoner Vittorio Pozzo nie posadził na ławce rezerwowych bramkarza Valerio Bacigalupy, cała podstawowa jedenastka byłaby tamtego dnia kalką drużyny Grande Torino.

Podturyńską tragedię historycy futbolu odruchowo porównują do lotniczego wypadku spod Monachium z 1958 r., w którym zginęło ośmiu graczy Manchesteru United. Analogia sama się narzuca, choć Włochów dotknęło nieszczęście, jeśli wolno tak rzec o sprawach niemożliwych do zhierarchizowania, przeżyte głębiej. W pogrzebie uczestniczyło pół miliona ludzi, nie tylko tubylców. Bajeczną ekipę uwielbiał cały kraj – usiłujący uciec od wojennej traumy, klepiący biedę, zawstydzony swoim wsparciem udzielonym Hitlerowi. Włosi znów czuli dumę. Wirtuozi z Turynu pełnili społeczną funkcję terapeutyczną, oddziaływali na rodaków trochę podobnie do reprezentacji NRF Seppa Herbergera, która w 1954 r. w sensacyjnych okolicznościach zdobyła mistrzostwo świata, dzięki czemu Niemcy wreszcie ośmielili się wyjąć flagi narodowe i manifestować patriotyzm. Nieszczęście manchesterskie znają wszyscy szanujący się kibice w Europie, o Grande Torino poza granicami Włoch słyszało niewielu. Trochę ze względu na siłę rażenia języka angielskiego, trochę dlatego, że Rigamonti, Mazzola czy Gabetto mieli pecha – zachwycali, na długo zanim wymyślono europejskie puchary. Nawet jeśli wśród znawców uchodzą za jedną z najlepszych drużyn w dziejach klubowej piłki, to nie mieli okazji udowodnić tego w oficjalnych rozgrywkach. Zewsząd przysyłano im tylko zaproszenia na sparingi. Stąd owa feralna wyprawa do Lizbony. Turyńscy piłkarze rozegrali tam sparing z Benficą, aby uroczyście pożegnać jej kapitana Jose Ferreirę (na jego prośbę: „Chciałbym choć raz zagrać przeciw nim”).

Nade wszystko jednak sława Grande Torino przetrwała w stanie zaledwie szczątkowym ze względu na późniejsze losy klubu. Manchester Utd. doczekał się jeszcze niejednego znakomitego zespołu i niejednej megagwiazdy, cudem ocalały z katastrofy trener Matt Busby na zgliszczach postawił drużynę wartą Pucharu Europy (taka fabuła nie potrzebuje nawet sprawnego PR), wreszcie „Czerwone Diabły” stały się marketingowym perpetuum mobile w czasach, w których fani wiedzą o swoich klubach wszystko, nawet jeśli ich ulubieńcy grają na innej półkuli.

Torino pozostało rozpamiętywanie utraconej wielkości. Choć jeszcze przytrafiło mu się zostanie mistrzem kraju (w 1976 r.), choć po dziś dzień należy do najbardziej utytułowanych klubów Serie A, to w 1949 r. nastąpił definitywny upadek jego wielkości. Po dziesięciu latach spadło do drugiej ligi. Co gorsza, od tamtej pory kibice musieli znosić rosnące znaczenie lokalnego rywala Juventusu (już sezon po tragedii zdobył scudetto), który stał się najpopularniejszym klubem w Italii, ale najwięcej zwolenników ma poza miastem. Na miejscu króluje Torino.

Kibice „Granaty” do stanu permanentnej depresji przywykli, ich drużyna albo miota się między Serie A i Serie B, albo tkwi w przeciętności najwyższej klasy rozgrywkowej – choć akurat w bieżącym sezonie kręci wokół miejsc wynagradzanych awansem do europejskich pucharów. Uprawia zazwyczaj futbol niezbyt zajmujący, nie ma poruszających wyobraźnię gwiazd, rzadziej od niej gole strzela tylko Siena.

W ogóle po przeklętym roku 1949 zaroiło się wokół Torino od incydentów osobliwie ponurych, jak gdyby nieszczęścia postanowiły nie chadzać tam parami, lecz stadami. Kiedy narodził się kolejny wybitny gracz, ponaddźwiękowy prawoskrzydłowy z pociągiem do magicznego dryblowania, to został rozjechany przez dwa (!) samochody, zanim skończył 25 lat. Nazywał się Gigi Meroni, tak samo jak… pilot rozbitego samolotu. Po latach zaczęto porównywać go do George’a Besta – z powodu i stylu gry, i stylu życia. Był bowiem Meroni długowłosym buntownikiem i lubiącym prowokować oryginałem, dziwacznie się ubierał, drażnił katolickie Włochy bujnym życiem erotycznym. Turyńscy fani kochali go na zabój. Kiedy prezes zgodził się sprzedać Meroniego do Juve, wyszli na ulice. A robotnicy z Fiata zagrozili strajkiem – ich pracodawca Gianni Agnelli był jednocześnie prezesem nielubianego klubu.

Ostateczny krach nastąpił w roku 2005. Torino nie zostało dopuszczone do rozgrywek Serie A ze względu na beznadziejną sytuację finansową i upadło (odrodziło się pod inną nazwą). Bankructwo firmował prezes Attilio Romero, w młodości fanatyczny kibic i wielbiciel talentu Meroniego. Nad łóżkiem wieszał plakaty z wizerunkiem prawoskrzydłowego, na głowie nosił identyczną fryzurę.

To on jako 19-latek prowadził fiata 124 coupe, którym przejechał swojego idola.

* Niniejszy tekst powstał w 2009 roku, z okazji poprzedniej okrągłej rocznicy katastrofy. Przeklejam w lekko zmodyfikowanej/zaktualizowanej wersji, bo bardzo go lubię – i chciałem tutaj mieć.

22 myśli na temat “Grande Torino*

  1. Trudno takich tekstów nie lubić. W końcu opowiadają o romantycznej (nawet jeżeli tragicznej) a nie skomercjalizowanej piłce.
    Można oczywiście sobie wyobrazić, że i dzisiaj rywale wystawiają do czterech ostatnich meczów juniorów, ale pewnie wielu z nas zastanawiało by się ile w tym jest zasad, a ile pijaru.

    Polubienie

  2. Kliknąłem już, poleciało, a jeszcze jedną refleksję Rafał sprowokował swoim wpisem… – sensacyjne MŚ Niemiec w 1954 r. Dla wielu węgierskich kibiców budapesztański dramat całego narodu kojarzy(ł) się z tym, że legendarna reprezentacja niemal w całości pozostała na Zachodzie.

    Polubienie

  3. Świetny tekst. Musiałem go jakoś przeoczyć kiedy był na bieżąco więc dziękuję za ponowną publikację.

    Polubienie

  4. Nie wiem czy byli na dragach, ale w meczu grupowym wystawili przeciwko Węgrom rezerwy, które ich mocno skopały. Mecz grupowy przegrali, ale w finale poobijanych Węgrów pierwszym składem ograli.

    Polubienie

  5. Ależ przepiękny był ten strzał Błękitnego Kapitana. Kopnięcie warte tytułu.
    A pamiętacie pewnie (na tym forum to się o takie rzeczy nie pyta, lecz raczej stwierdza) derbową główkę Kapitana w 2012, tę wartą zwycięstwa w derbach i latami wyczekiwanego tytułu. Tę, która kazała sir Alexowi pobawić się w futbol o rok dłużej, bo odejść po mistrzostwie dla City Szkot nie mógł i nie umiał.

    W głowie mi się nie mieści, że ten łysy drań wyrzuci Kapitana z klubu, powie że stary, wiecznie kontuzjowany i nowego kontraktu nie jest wart. Sam nie jest go wart. Nic by dziś City nie wskórało jego durnym pykaniem na boki, gdyby Kapitan nie uderzył z… przecież u łysego drania tak nie wolno! … z daleka.

    Patrząc na frenetyczną pasję Błękitnego Kapitana aż mi się przypomniało, że kiedyś, niedawno, już nawet w erze katarskiego szmalu, byłem kibicem City. Szkoda, że już się nie da. Szkoda, że łysy drań.

    Polubienie

  6. No tak, przecież 92 wcześniejsze punkty również zdobył Błękitny Kapitan, wbrew nudnej taktyce Łysego Drania.

    Fakty: Manchester City Pepa Guardioli zdobył 195 na 225 możliwych punktów w Premier League, co daje 86,7%. W dużej części grając ładny, ofensywny futbol, strzelając masę bramek. To, że czasem trafiają się mecze bezproduktywne nie jest winą jedynie Guardioli – powodem są też kontuzje piłkarzy, ich forma i efektywność. „Winą” Pepa jest co najwyżej kurczowe trzymanie się swojej wizji, bez względu na wszystko, co dość często kończy się źle.

    Kolejny fakt: tak, Kompany jest już podstarzały (jak na środkowego obrońcę) i kontuzjogenny. Rozsądek i pragmatyzm podpowiadają by inwestować w przyszłość. Jeśli trener, klub i piłkarz się dogadają, to może zostanie, a jak nie to nie ma co rwać szat. Trzymanie go na siłę, by grał jakieś ochłapy minut albo siedział na L4 nie ma za wielkiego sensu, nawet jeśli to legenda(?) klubu.

    Polubienie

  7. Co do łysego drania masz 100% racji. Oczywiście, że bez tego dziada z tych 95 punktów (a może i 98, przecież to jest kosmos! A rok temu było 100!!!) to byłby raczej plan na sezon i dwa miesiące kolejnego i to byłoby bardzo dobrze, gdyby się udało. I oczywiście, że czasami nazbyt kurczowo trzyma się swojej wizji, na czym w pojedynczych meczach łatwo się przejechać, ale na dłuższą metę działa (i to jak, 95 punktów! Więcej niż Sir Alex kiedykolwiek!). I oczywiście, że się go czepiam w dużej mierze dlatego, że nie lubię tej jego wizji właśnie.

    Ale liczby Kompany’ego są niezłe (żadne tam porywające, ale naprawdę spoko), jego wpływ na szatnię nie do przecenienia, a jeszcze, żeby tego było mało, facet w kluczowych momentach nie zawodzi (czy Sz. P. Laporte to czyta?). Nie zawodzi w nich od lat, uparcie i przewlekle. Mało tego – w tych właśnie momentach daje więcej, niż ktokolwiek by oczekiwał. Nie rwać po nim szat? Jeśli przyjąć, że piłka to tylko biznes, to pewnie masz rację.

    Polubienie

  8. Kibicowsko ja to rozumiem, bo Puyola sam bym chętnie trzymał w Barcelonie w nieskończoność. Ale realnie patrząc Kompany w przyszłym sezonie będzie jeszcze starszy (33-34 lata), w bieżącym sezonie z powodu kontuzji opuścił 22 mecze (jeśli dobrze liczyłem, 152 mecze w ostatnich 10 latach!). Jeśli to sobie zważyć, to wychodzi, że większym ryzykiem jest trzymanie go i rozważanie go jako podstawowego gracza, niż przebudowa obrony i postawienie na kogoś nowego..

    Polubienie

  9. Ha, to sobie postawili na Laporte i mają półfinały Ligi Mistrzów w korzystnym pakiecie na SkySports. A lata jednym służą lepiej, innym gorzej. Maldini w wieku Kompany’ego trzymał się pięknie. Za rezygnacją z Kapitana stoi tak naprawdę tylko jego zdrowie. To jest okropnie smutne i „niekibicowskie”. Jednocześnie jest biznesowo uzasadnione. Jak ktoś opuszcza przeszło 50% spotkań z powodu X, to już mniejsza o to czym jest X, ważne że 50%…

    A skoro już o Puyolu mowa… Ależ ja tego piłkarza uwielbiałem. Płakali tak po Xavim, tak żal było Iniesty, a dla mnie to właśnie Puyol był największą ikoną Barcelony. Jeszcze wiele sezonów po jego odejściu miałem wrażenie, że Pique jest mocno zagubiony bez swojego mądrzejszego kolegi.

    Polubienie

  10. Oczywiście, że chodzi o jego zdrowie. To trochę jak Vermaelen – zasadniczo dobry piłkarz, tylko zagra 2 mecz i kontuzja. Dopóki chce być rezerwowym to niech siedzi. Pytanie czy Kompany chce taką drugoplanową rolę i czy City chce go dla tej roli trzymać. Może się dogadają, kto wie.

    Puyol był ekstra. Czasem umiejętności/szybkości brakowało, ale serce i ludzka mądrość były zawsze. Takich piłkarzy warto mieć, szkoda że zdrowie nie pozwoliło mu kontynuować kariery ciut dłużej.

    Polubienie

  11. Fakty: City jest na miliardowym minusie, jeśli tylko idzie o sam bilans transferów.

    Jakkolwiek wyniki są imponujące, w lidzie, tak stoi za nimi w pierwszej kolejności nie mający dotąd precedensu w sporcie sponsoring, rywale prowadzą biznes, gdy City ma to w czterech literach, o finanse bać się nie musi, choć jestem ciekaw, jakimi sztuczkami wykazali aż takie przychody, by być względnie czystymi w FFP(tylko raz karę dostali).

    Polubienie

  12. @0twojastara
    Właśnie dlatego mogliby szejkowie wydać część swojej nieskończoności pieniędzy na takie gesty jak trzymanie legendy klubu, która gra w mniej niż połowie meczów, ale wciąż na wysokim poziomie, a poza boiskiem zaraża zaangażowaniem i walecznością.
    Rozumiem że np. Pan Agnelli ma jakieś rady nadzorcze itp., jakiś stan konta, który mieści się na kalkulatorze, jakiekolwiek ograniczenia – nie może po prostu przywieźć do klubu dodatkowego wagonu złota na trzymanie średnio optymalnego finansowo Marchisio. W wielu klubach chodzi o biznes i w pewnym momencie Stevie G., Alex del Pierro, Raul, czy Casillas i plejada im podobnych, po prostu powinni zniknąć. Ale szejków z ManCity i PSG te argumenty nijak nie dotyczą.

    No cóż, niestety (ależ bym chciał, żeby było inaczej) nie wolno mi się rządzić cudzymi pieniędzmi. Z braku wolnych milionów na pensję Kompany’ego zadowolę się więc internetowym żalem.

    Polubienie

  13. „Fakty … nie istnieją. Liczą się tylko interpretacje.” – puentuje Rafał o technologii (trollingu) w piłce w swoim poniedziałkowym felietonie w Wyborczej, a Wy tu wyskakujecie z analizą „Przedostatniego walca”.

    Polubienie

  14. Nie wiem co się dzieje. Ostatnio wszyscy odrabiają straty nie do odrobienia. Roma z Barcą, Barca z PSG, Real z Juve, Juve z Atletico, a teraz Liverpool z Barcą.

    To kto zdobędzie ten puchar?

    Ale byłyby jaja jakby Ajax wygrał.

    Polubienie

  15. Niemożliwe stało się ciałem… – i jak to się oglądało!
    Bardzo rzadko mi się to zdarza, ale dzisiaj chciałbym być na trybunach kibicem Liverpoolu.

    Polubienie

  16. No i wypoczynek w lidze nie pomógł – Barcelona znowu w krzywe zwierciadło wlazła. W LM staje się odwrotnością tego, czym jest w PD.

    Polubienie

  17. Ależ oni w LL grają przynajmniej kilka takich spotkań w sezonie, z tym że rywal to niekoniecznie poziom LFC, zatem gra na stojąco może się nawet upiec, przy przebłyskach MATS-a i Messiego.

    Polubienie

Dodaj komentarz