Dołęga

Marcin Dołęga. Londyn 2012

Wiem, dwaj nasi siłacze założyli wieczorem na szyje medale, ale pewnie nie tylko mnie do głębokości poruszył dramat trzeciego. Słowo „dramat” brzmi tutaj nawet zbyt lekko, sprawa Marcina Dołęgi wykracza poza sport, na londyńskim pomoście wydarzyła się życiowa tragedia.

Naszego sztangisty osobiście nie znam, podnoszenie ciężarów oglądałem z bliska tylko odświętnie, przy okazji medali Agaty Wróbel (Ateny 2004) oraz Szymona Kołeckiego (Pekin 2008). Losy Dołęgi jednak śledziłem, jak chyba każdy entuzjasta sportu. I byłem z nim, emocjonalnie mocno mu sprzyjałem, jak chyba każdy w miarę życzliwy bliźnim homo sapiens.

W planie bliskim był absolutnym faworytem olimpijskich zmagań. Absolutnym w sensie ścisłym, większym niż jakikolwiek inny polski uczestnik igrzysk – w przededniu rozgrywki wycofali się obaj jego najgroźniejsi przeciwnicy, bukmacherzy wycofywali zakłady na triumf Polaka, Polak planował rozpoczynać i rwanie, i podrzut od sztangi cięższej niż wszyscy jego rywale. Miał nie tyle wygrać, ile zasłonić sobą całą resztę świata. Jak było, wiemy. Rozpoczął tylko rwanie, do podrzutu nie dotrwał.

W planie pełnym jest Dołęga trzykrotnym mistrzem świata, który na igrzyskach osiągnął zero. Okrągłe, okrutne, teraz już również ostatecznie nieodwołalne zero. Do Aten nie doleciał, został zawieszony za doping (twierdzi, że podany bez jego wiedzy). W Pekinie wył z bólu, przed wyjazdem wziął 30 zastrzyków blokad, od brązu dzieliło go 70 gramów (przegrał wagą ciała). W Londynie spalił wszystkie próby, nie został nawet sklasyfikowany. Do Rio sportowo nie przeżyje.

W planie ogólnym oddaje się nasz sztangista dyscyplinie skrajnie niewdzięcznej. Niemedialnej, nieskomercjalizowanej, potwornie niebezpiecznej – czy raczej szkodliwej – dla zdrowia. Kiedy patrzę na obwiązane wokół podbrzusza sylwetki ciężarowców, prześladuje mnie podejrzenie, że oni podtrzymują kręgosłupy, by się nie rozpaść. Kiedy widzę jeszcze pasy na kolanach i usztywnione nadgarstki, kiedy słyszę dobiegające z pomostu stęknięcia i ledwie łapany oddech, kiedy wreszcie wyobrażam sobie, co się dzieje w organizmach siłaczy – także w miękkich partiach – nie umiem nie myśleć, że bez silnego genu autodestrukcji podchodzić do gryfu nie sposób. Nieludzki sport. Nawiasem mówiąc, zwróćcie uwagę, że ledwie kilka z 42 ciężarowych medali wzięli przedstawiciele krajów szeroko pojętego zachodu – dwaj Polacy, dwaj Rumuni, jeden Kanadyjczyk – natomiast rządzą na pomostach reprezentanci Chin, Kazachstanu oraz Korei Płn.

Posłuchajcie zresztą Dołęgi, z którym przed igrzyskami rozmawiał Radek Leniarski: „Czasem wstaję z łóżka i nie mogę się wyprostować, bo kręgosłup napierdziela. Nie tak dawno, kilkanaście dni temu, robię przysiady ze sztangą, wisi na niej 200 kg, no i prąd mi idzie po kręgosłupie, nogi się uginają. (…) Zadzwoniłem do doktora, choć obiecałem, że nie będę, ale trzeba przecież sobie pomóc. Potem do kręgarza – żeby nastawić, bo na pewno coś się dzieje z kręgiem, który ucisnął na nerw, stąd to poczucie prądu. Potem już tylko środki przeciwbólowe, przeciwzapalne, na koniec blokada w kręgosłup. Wróciłem do Spały, bo to już tak blisko do Londynu, że nie mogę sobie pozwolić na odpuszczenie pracy. Muszę i już. Wziąłem blokadę i na drugi dzień mogłem znów przerzucać ciężary. Oszukuję organizm, ale nie widzę innego wyjścia. (…) Nawet jeżeli będzie kontuzja, to muszę wszystko zrobić, aby znieczulić ból. Blokadę dostaję w zastrzyku między kręgi krzyżowo-lędźwiowe i drugą w okolice szyi, gdzie mi się krąg przesunął. (…) Jestem sportowcem i muszę zrobić wszystko, by przywieźć medal. Na przykład w tamtym roku naderwałem w 50 procentach ścięgno mięśnia nadgrzebieniowego prawego barku. Skonsultowałem się z trzema lekarzami. Dwóch stwierdziło, że konieczna jest operacja, jeden, że nie musi być zabiegu. Dwa dni myślałem. Nie zależało mi na MŚ, ale na igrzyskach. Bark jest skomplikowanym stawem, sześć tygodni przerwy nie wystarczy. Niektórzy po takich kontuzjach wracali dopiero po pół roku. A to za późno dla mnie. Zgodziłem się na operację, ale stwierdziłem, że nie chcę żadnych śrub. Żadnych kotwic, jak lekarze to nazywają. Śruba w barku oznacza co najmniej cztery miesiące przerwy, oblewa się tkanką. Profesor nie miał dobrej miny, uparł się na śrubę, ale to ja podpisuję zgodę na operację. Zawarliśmy kompromis. (…) Pamiętam trening, gdy to się stało. W rwaniu miałem na sztandze 190 kg. Przeleciała do tyłu. Z dnia na dzień było gorzej. Trenowałem, aż ręka przestała się prostować. Mogłem dalej ćwiczyć, ale ryzykowałem start w igrzyskach. Przy okazji zrobiłem badanie drugiego barku – też naderwane. W 20 procentach, nie trzeba było operacji. Wystarczył miesiąc bez treningu. Gdybym prześwietlił się cały, okazałoby się, że wszystko, co w moim organizmie się porusza, jest ponadrywane, porozrywane, połamane w jakiejś części. Dlatego boję się badań. Jak nie boli tak mocno, lepiej nie sprawdzać”.

Wklejam obszerny cytat, bo daje sugestywny obraz życia z permanentnym bólem, świadomością codziennego okaleczania własnego ciała, straceńczą desperacją przesuniętą daleko poza granice zdrowego rozsądku. Przesuniętą zbyt daleko, by nie sprowokowała pytania, czy aby na pewno sport zasługuje na takie poświęcenie. Żona polskiego sztangisty, o czym też wiemy z wywiadów, chyba sądziła inaczej, namawiała go, by odpuśćił.

Nie odpuścił, sportowcy uprawiający dyscypliny, na których nie da się zbić fortuny, prą nie tylko ku podium. Nęci też kilka tysięcy miesięcznej emerytury, wypłacanej dożywotnio olimpijskim medalistom. Walczą o bezpieczeństwo socjalne. Dla siebie i rodziny. Muszą czuć niepewność jutra ludzie, którzy mówią: „Organizm mam tak wyeksploatowany, że czarno widzę przyszłość”.

Dołęga przegrał wszystko. Z jego słów po zawodach wynika, że nie ma pojęcia, dlaczego. Sztanga wydawała mu się lekka (!), ale z nieodgadnionych również dla niego powodów nie zdołał jej zablokować na wyprostowanych rękach. Na treningach 190 kg rwał seriami, w miesiącach poprzedzających igrzyska ponoć ani razu nie spalił także próby z 200 kg. Aż przyszła próba jedynie istotna, olimpijska. Rywale dźwigali byle jak, zdobywca złota wyrzucił nad głowę mniej niż triumfator niższej kategorii wagowej. Nasz Bartłomiej Bonk nie tyle zdobył brąz, ile podniósł medal, który zapomniał wziąć kolega z reprezentacji. Leciuteńki medal, rywalizacja w Londynie miała niski poziom.

Ktoś ma ochotę się natrząsać z kolejnego niewydarzonego olimpijczyka z Polski? – Chyba trzeba powiedzieć „dość”, igrzyska są nie dla mnie. Ja po prostu nie nadaję się do tego sportu – wyrzucał z siebie złamany Dołęga (znów cytuję, tym razem korespondencję Radka z Londynu). Wstrząsające, wżerające się w pamięć słowa, dotąd nie słyszałem, by podobne wypadały z ust trzykrotnego mistrza świata. Naprawdę nie trzeba mu dokładać tonami szyderstwa w internecie, by czuł się podle.

Jeszcze raz: podnoszenie ciężarów to zajęcie z pogranicza aberracji, zaludniane przez osobników, którzy traktują swoje ciała jak inni przedmioty martwe. Silnik się krztusi, spod maski idą kłęby dymu, ale na razie odkładam wizytę u mechanika, brakuje czasu, muszę najpierw dojechać do Londynu. Nawet nie wiem, czy sztangistów podziwiam, jeśli już, to podziwiam specyficznie, czuję się z tym uczuciem perwersyjnie, wręcz niewygodnie. Dołędze kibicowałem nie po kibicowsku, lecz po ludzku, teraz współczuję mu bardziej niż współczuje się zazwyczaj nieznajomym, ciężkimi dłońmi wstukuję, że dał nasz niedoszły multimedalista igrzysk mocną kandydaturę na polską olimpijską klęskę wszech czasów.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s