Gdyby nam się złośliwie chciało ogłaszać plebiscyty na najbardziej obciachowy współczesny popis polskich klubów futbolowych w europejskich pucharach, konkurencję mielibyśmy potwornie mocną. Od odruchowo już zalewanej śmiechem Wisły, który oberwała od Levadii Tallin, przez bidulkę Jagiellonię, którą skopał Irtysz Pawłodar, po wielkopańskiego Lecha, który klęknął przed Żalgirisem Wilno.
Ale doskonale wiemy, że wszystkie tamte wpadki dało się przynajmniej częściowo usprawiedliwić, w najgorszym razie jako tako zrozumieć. Od Estończyków i Kazachów nasi piłkarze obrywali przed sezonem i w lipcowym żarze, kiedy natura zachęca, by byczyć się na plaży, od Litwinów niewiele później, na samym początku sierpnia, kiedy szanujący się nadwiślański futbolista powoluteńku budzi się do życia. Wspomnijcie zresztą, że jeśli udało się pokonać polakożerczy kalendarz rozgrywek, to jesienią nasi zazwyczaj wypadali już przyzwoicie – np. wspomniany Lech w formie wakacyjnej dopiero po rzutach karnych przepychał Azerów, by jesienią rozrabiać między Juventusami i Manchesterami (pamiętny rok 2010).
Mistrzowie Polski z Warszawy, którzy zaserwowali nam dziś dołujące 0:1 z bliżej niezidentyfikowanym na scenie międzynarodowej Apollonem Limassol, wywinęli numer szczególny.
To drużyna w pełni sezonu. Przećwiczona epopeją siedmiu batalii w pucharach. Rozkoszująca się kadrą rozległą jak żadna u nas od wielu lat. Mogąca poświęcić pojedyncze punkty w polskiej lidze (kuriozalna zmiana regulaminu minimalizuje ewentualne straty), znaczy mogąca totalnie skupić się na atakowaniu wyższych celów europejskich. No i napędzana seryjnym zwyciężaniem w tzw. ekstraklasie. Będąca pełną gębą liderem tejże ekstraklasy.
Tak, tamte wpadki przydarzały się piłkarzom bez formy. Legia jest w formie.