Igrzyska w Pjongczangu są fajne, bo zdarzają się tam tak niesamowite zjawiska, jak Ester Ledecka (fot. Gregory Bull, AP), którą zasadniczo znamy jako wybitną snowboardzistkę, ale ona postanowiła jeszcze zostać wybitną narciarką alpejską. I podołała, na złoto. Podołała, choć przez całą młodość wmawiali jej, że musi wybrać, na czym chce jeździć, bo nie będzie świetna w niczym. Że łączyć obu sportów się nie da.
„Nie da się” – jedna z najgroźniejszych fraz, jakie wymyślili ludzie. Ci, którzy puszczają ją mimo uszu, zmieniają historię. Przypomniał mi się Jan Boklöv, czyli szwedzki skoczek narciarski, który przed wiekami wbrew obowiązującej modzie zaczął latać w stylu „V”. I wkrótce zaczęli go naśladować wszyscy. Czy Ledecka też zainspiruje innych? Obszerniej napisałem o niej tutaj.
Igrzyska w Pjongczangu są brudne, bo żeby Czeszka i inni – jak deklamują poeci mikrofonu – miłośnicy białego szaleństwa mogli sobie poszusować olimpijsko, Koreańczycy wyrżnęli tyle drzew, że eksminister Szyszko pokiwałby z uznaniem. I to drzew szczególnych. Stojących w rezerwacie przyrody, na zboczu góry Gariwang rosnących od 500 lat, tworzących las zwany „świętym”. Niestety, tylko tam znaleziono zbocze o wymaganej różnicy poziomów między startem a metą. Czy na cokolwiek się przyda po igrzyskach, nie wiadomo, ale to wątpliwe, bo dla amatorów stok jest ponoć zbyt stromy, zresztą Koreańczycy nie przepadają za tarzaniem się w śniegu. A kolejne dziesiątki tysięcy drzew padły dla zbudowania biegowej nartostrady…
Gospodarze nie bzikują też na punkcie hokeja, więc nie potrzebują hali, którą MKOl kazał zbudować, bo nie zgodził się na rozgrywanie turnieju w Seulu. Nic zaskakującego, igrzyska często wznoszą się na dewastacji środowiska, finansowanych z publicznych pieniędzy absurdalnych inwestycjach, wywłaszczeniach. I zawsze wbrew propagandzie przynoszą straty, nadmuchując koszty do niemożliwych rozmiarów, znacznie przekraczających założenia. O ciemnej stronie imprezy należy pamiętać, nawet jeśli kochamy zabawy podziwiać gry i zabawy na śniegu i lodzie.
Igrzyska w Pjongczangu są pouczające, bo kolonizują je reprezentanci Norwegii, która wcale nie wydaje na wyczynowy sport bimbalionów. Przeciwnie, wydaje stosunkowo niewiele (ponad 60 mln zł), dba natomiast, żeby w tysiącach lokalnych klubów do wysiłku fizycznego przyzwyczajało się – i regularnie trenowało – 93 proc. dzieci i młodzieży. Oto inżynieria społeczna warta rekordowej liczby medali na zimowych igrzyskach (rywalizacja jeszcze trwa, ale liderzy klasyfikacji generalnej poprawili już najlepszy dotąd wynik Amerykanów, którzy w Vancouver uzbierali 37 krążków). Great athletes aren’t born. They’re made.
Igrzyska w Pjongczangu są ściemą, gdy zwycięstwo Niemców nad Kanadą w półfinale turnieju hokejowego obwrzaskuje się jako megasensację grożącą rozmagnesowaniem Ziemi, a pokonanych wpycha w stan żałoby narodowej. Odkąd NHL ogłosiła wszak, że nie puści zatrudnionych u siebie zawodników, stało się jasne, że pod olimpijską flagą zostanie rozegrane na tafli kiepskiej jakości nie wiadomo co. Że zamiast hokejowych mistrzostw globu obejrzymy atrapę mistrzostw, i to marną atrapę. Skoro w najsilniejszych rozgrywkach wywija kijem 423 Kanadyjczyków, to możemy założyć – przy nieuniknionym, acz niewielkim marginesie błędu – że na igrzyskach nie wystawili oni 423 czołowych zawodników. A Niemcy? U nich strata zawodowców z NHL wynosi, słownie, siedem osób. Tylu ich zarabia na życie na lodowiskach pod drugiej stronie Atlantyku.
Uruchomcie wyobraźnię i wymalujcie sobie np., że Adam Nawałka nie może powołać na mundial 423 najlepszych piłkarzy, czyli rezygnuje nie tylko z Lewandowskich i Glików, lecz także wszystkich ganiających w tzw. ekstraklasie. Wystawiłby wówczas, licząc pi razy drzwi, coś na kształt Miedzi Legnicy. Czy po jej ewentualnej porażce z Mołdawią lub Albanią ktokolwiek przytomny ogłosiłby, że reprezentacja Polski uległa Mołdawii lub Albanii?
Tak, turniej hokejowy to dziwoląg jeszcze większy niż olimpijska piłka nożna, na której ostatnio złoto wykopał przynajmniej niejaki Neymar. Korporacja MKOl przegrała mecz z korporacją NHL, więc nie wiadomo, kto właściwie pod jej flagą rywalizuje z kim, skoro z udziału wykluczonych zostało także m.in. 246 czołowych Amerykanów, 92 Szwedów, 38 Finów czy 37 Czechów.
Szkoda. Gwiazdy hokeja do udziału w igrzyskach się rwały, byłoby pasjonująco.
Igrzyska w Pjongczangu są smutne, bo z trybun zbyt często wieje pustką, bezruchem, ciszą. Kiedy w Alpensia Jumping Park, gdzie wybudowano wspaniały kompleks dla skoczków narciarskich, Andreas Wellinger świętował złoto, na trybunach krzątali się już tylko ludzie sprzątający śmieci. Kamil Stoch tłumaczył to wiatrem, mrozem i trwającymi ponad trzy godziny zawodami. Jednak gdy sam wygrywał na skoczni dużej, pogoda była ładniejsza, a na widowni też zjawiły się jedynie małe grupki kibiców z Polski czy z Norwegii. Podobnie wyglądały biegi narciarskie czy mecze hokejowe, ciut lepiej zawody biatlonowe. I nic dziwnego, już przed igrzyskami wiedzieliśmy, że w zimowym repertuarze Koreańczyków kręcą tylko łyżwowe ewolucje na lodzie – poza wymagającymi użerania się z gumowym krążkiem.
Igrzyska w Pjongczangu dają nadzieję każdemu, bo wpuszczają na zawody także sportowców, którzy niczego nie umieją. Jak niejaka Elizabeth Swaney, 33-letnia Amerykanka symulująca uprawianie narciarstwa dowolnego. W halfpipie trzyma się banalnie skutecznej taktyki: nie wykonuje jakichkolwiek ewolucji, zjeżdża byle zjechać, za jedyny cel obiera sobie uniknięcie dyskwalifikacji. Groteskowe popisy daje od lat w Pucharze Świata, co niekoniecznie spycha ją na ostatnie miejsce – wyprzedza niekiedy rywalki, które upadły. A ponieważ konkurencję ma w swojej dyscyplinie skromną, awansowała na igrzyska. Oczywiście nie jako Amerykanka, do kadry USA by się nie wcisnęła. Choć urodziła się i mieszka w Kalifornii, reprezentuje Węgry (stamtąd wyemigrowali jej dziadkowie), z którymi związała się po kilku latach uprawiania skeletonu w barwach Wenezueli (skąd przyjechała mama). Aha, zdążyła też, jeszcze jako 19-latka, rywalizować z Arnoldem Schwarzeneggerem w wyborach gubernatora stanu. Zaprawdę powiadam wam, „nie da się” to również jedna z najbardziej fałszywych fraz, jakie wymyślili ludzie.
Proste, prawda? Wystarczy wyszukanie słabo obsadzonego sportu, pieniądze oraz odrobina fantazji, a luki w regulaminach pasują cię na olimpijczyka. Igrzyska inkluzywne są, egalitarne i tolerancyjne, przygarną nawet patałacha. Jeśli mieszczą i Ester Ledecką, i Elizabeth Swaney, to znaczy, że obejmują prawie cały globus, a my, Polacy, kucamy sobie gdzieś w środku, ani z naszych herosi, ani ofiary losu, tacy tam średniacy, tylko od nas zależy, czy wybierzemy zgrzytanie zębami po licznych klęskach czy oklaski po nielicznych wygranych.