Tajemnica popandemicznego Milanu

Rzucenie mimochodem, że piłkarska liga włoska wyłoniła właśnie mistrza nieoczywistego, byłoby skandalicznym niedopowiedzeniem, wypada raczej wykrzyczeć, że w Serie A zatriumfowała parada odmieńców.

Rozejrzyjmy się i sprawdźmy, kto zdobywa tytuły w rozwiniętych futbolowo krajach – od Anglii, przez Francję i Niemcy, po Hiszpanię. Wszędzie kolekcjonują je gwiazdorzy, którzy krążą wokół szczytów Złotej Piłki, przez całą karierę rozbijają się po wielkich klubach, kosztują dziesiątki milionów euro albo więcej. Jak nie Salah czy De Bruyne, to Messi, Neymar albo Lewandowski z Kimmichem, ewentualnie Benzema z Modriciem. We Włoszech po mistrzowsku też zabawiali się dotychczas ludzie nieprzypadkowi – w ubiegłym sezonie w konkursie o koronę króla strzelców Ronaldo z Lukaku, w Interze i Juventusie do dzisiaj widzimy tłum zawodników, którzy przeżyli wszystko i byli wszędzie, w tym 23 kadrowiczów współodpowiedzialnych za triumf na Euro 2020. Chcesz zawładnąć ligą w państwie należącym do Wielkiej Piątki, musisz zaproponować coś ekstra, wybitne umiejętności podparte wybitnym doświadczeniem. I wybitnie renomowanym trenerem.

Aż tu nagle, wbrew logice i czyimkolwiek oczekiwaniom, zjawia się Milan. Na planecie bajecznego luksusu ląduje ekipa, która nie spełnia żadnego z powyższych warunków.

Karatecy zbierający jakiekolwiek głosy w plebiscycie Złota Piłka? Nie ma żadnego. Pardon, jeden się zaplątał – ale Zlatan Ibrahimovic to czterdziestoletni weteran, który od stycznia w żadnym meczu nie wytrzymał na boisku pół godziny, nie strzelił ani jednego gola, jest już zbyt statyczny, powolny jak na wymagania nowoczesnego futbolu. Z trudem doprowadza ciało do stanu używalności pozwalającego usiąść w rezerwie, w bieżącym roku zwrócił na siebie uwagę głównie wtedy, gdy zwierzył się w wywiadzie, iż wpada w panikę na myśl rozstaniu z wyczynowym sportem. Wspaniały piłkarz, ale były piłkarz.

Czy z oldbojem na środku ataku można marzyć o prestiżowych trofeach? Ja – mówię z perspektywy kibica Milanu – się nie ośmielałem. Gdy sporządzałem sobie przedsezonową hierarchię w Serie A, umieszczałem tę drużynę wśród skazanych na bicie się o czwarte, może trzecie miejsce, premiowane awansem do Ligi Mistrzów. Ustępującą kadrowo Interowi i Juventusowi, gotową poszarpać się z Napoli, Atalantą czy zespołami rzymskimi. Minione lato przypomniało, do jakiego stopnia mediolańczycy – odzyskujący finansową równowagę, zależni od pilnujących zdroworozsądkowego zarządzania firmą Amerykanów z Elliott Management Corporation – stali się klubem spoza elity, który łatwo obrabować z najcenniejszych zasobów. Gianluigi Donnarumma uciekł do Paris Saint-Germain, a Hakan Calhanoglu wyprowadził się do sąsiadów z Interu; obaj odeszli „za darmo”, nowi pracodawcy nie zapłacili za transfer ani eurocenta; kadry nie wzbogaciły żadne znaczące nazwiska, bo poprzestano na zatrzymaniu graczy wcześniej wypożyczonych, zastąpieniu utraconego klasowego bramkarza innym klasowym bramkarzem oraz drobnych personalnych korektach w typie ściągnięcia wiekowych Oliviera Girouda, Alessandro Florenziego czy Juniora Messiasa. Znamienny fakt, w perspektywie historycznej nawet szokujący: Milan przystąpił do rozgrywek ligowych bez nikogo spośród 26 reprezentantów Włoch, którzy zostali powołani na Euro 2020.

Zanosiło się na kontynuację. Niespieszne inwestowanie w przyszłość, oswajanie nowicjuszy z dużym futbolem – do Ligi Mistrzów posłali mediolańczycy najmłodszą ekipę po Red Bullu Salzburg, w inauguracyjnej kolejce ich wszyscy piłkarze razem wzięci mieli za sobą ledwie 24 meczów w tych rozgrywkach, przy 377 uzbieranych przez rywali z Liverpoolu. Z upływem czasu przybywało poszlak nakazujących podejrzewać, że Milan, choć wystartował ładnie, nie podoła na dłuższym dystansie – więzadła krzyżowe zerwał królujący w defensywie Simon Kjaer, sprzeciętniał odmawiający przedłużenia kontraktu Franck Kessie, stawało się coraz bardziej jasne, że Ibrahimovic gaśnie. Ostatecznie rozpadały się fundamenty ubiegłosezonowego sukcesu, w styczniu drużyna osunęła się na trzecie miejsce w tabeli.

Uczciwie powiem, że nie całkiem rozumiem, dlaczego się udało. Obecny Milan polubiłem, gdy od patrzenia na jego grę sponiewierane gałki chciały mi wyskoczyć z oczodołów – cierpieli widzowie i cierpieli piłkarze, każdy punkt trzeba było wymordować, każdy gol to był znój, pot i łzy, przedzieranie się do mistrzostwa wymagało olbrzymiej determinacji, siły woli, zwalczania swojej słabości, niezłomności, demonstrowania wiary w siebie po ostatnie sekundy w meczach, w których nie wychodzi prawie nic. W tym roku kalendarzowym piłkarze rossonerich trzykrotnie najpierw tracili bramkę – i za każdym razem wygrywali (z Interem, Lazio i Venezią). Często dokopywali się do zwycięstwa dopiero w końcówkach, dzięki bramkom zdobytym w 82. (Fiorentina), 90. (Lazio), 79. (Inter). I wstawali po ciosach, które mogłyby zwalić z nóg każdego – jak te z doliczonego czasu gry w trakcie nieszczęsnego wieczoru ze Spezią, w którym koszmarna, najbardziej skandaliczna pomyłka sędziego w całym sezonie w kilkadziesiąt sekund zamieniła zwycięstwo 2:1 w porażkę 1:2.

Tak, podziwialiśmy w Milanie mistrzów skrajnie niebanalnych, właściwie spoza skali. Takie Leicester czy Lille, tylko z bardziej arystokratycznym herbem. Gdyby wiosną nie eksplodowali Rafael Leao i Sandro Tonali, musielibyśmy wyróżnić wyłącznie piłkarzy defensywnych – rządzącego na tyłach Kjaera (do kontuzji), Mike’a Maignana (ma tak pewny chwyt i harmonię gestów, że z nim między słupkami czuję się bezpieczniej niż z Donnarummą), nowego lidera obrony Fikayo Tomoriego, może jeszcze Davide Calabrię. Rakietowy, nienasycony w ataku Theo Hernandez budził już zastrzeżenia, na własnej połowie zbyt często bywał gapowaty i nieodpowiedzialny. Jeszcze parę chwil temu nie wskazalibyśmy w mediolańskiej kadrze nikogo, kto umiałby zasugerować, że planuje wybić się na poziom najlepszych na świecie. Fetowaliśmy grupę zaharowującą się na śmierć, umorusaną, potwornie upartą, niezależnie od okoliczności odmawiającą zgody na porażkę. Zaskakujące doznania dla kibica Milanu, który przyzwyczaił się – mogliśmy już co nieco pozapominać, prawda – że jeśli nastaje epoka triumfów, to wykuwają je wirtuozi. Zresztą klub rozporządza budżetem płacowym (100 mln euro rocznie brutto) niższym nie tylko od zasobów Juventusu (172 mln) czy Interu (130 mln), ale również Napoli (111 mln).

Wiosną gwiazda wreszcie się narodziła, wystrzałowy Leao wyglądał momentami zjawiskowo, na posiadającego wszystko, co niezbędne, żeby wypięknieć na San Siro tak, jak wypiękniał niegdyś Kaká (choć stylem gry przypomina raczej Thierry’ego Henry’ego) – i zamknął sezon porywającym show, w Sassuolo dał asysty przy wszystkich trzech golach. Tylko jego zrywy były podmuchami poezji, punkty Milan wydzierał rywalom głównie dzięki – o czym lubi przypominać trener Stefano Pioli – wytrwałości. Z każdym sukcesikiem piłkarze potężnieli na mentalne monstra (copyright by Jürgen Klopp), a bezstronni obserwatorzy – gdyby tacy we Włoszech istnieli – musieliby z tygodnia na tydzień popadać w coraz głębsze zbaranienie. Jakim cudem, u licha, ten zespół osiąga aż tyle pomimo aż tylu ograniczeń?! Pomimo deficytów zwłaszcza ofensywnych, na szczytowym europejskim poziomie niespotykanych? Powtórzmy: mediolańczycy przez cały sezon biedzili się z czterdziestoletnim napastnikiem, którego z konieczności wyręczał Giroud – również uwięziony już w smudze cienia, zmierzający ku 36. urodzinom, zdobywający bramki od święta (uciułał jedenaście, w wyścigu strzelców dowlókł się do mety na 16-23. pozycji). Za nim błąkał się wyzuty z idei Brahim Diaz, teoretycznie manewrujący tam, gdzie wymaga się kreatywności i wyobraźni, a praktycznie dysponujący ledwie jednym niebezpiecznym trikiem – umiejętnością znikania z boiska pomimo pozornego przebywania na nim. Dlatego jego pozycję regularnie obsadzali pomocnicy raczej defensywni, dlatego Milan miewał okresami wywołujące współczucie problemy z wymyśleniem jakiegokolwiek natarcia, które wprawiało bramkarza rywali w niepokój. I właściwie przez cały sezon we Włoszech, wśród ekspertów wnikliwie przyglądających się boiskom, panował konsensus: Inter demonstruje najlepszy futbol w kraju, jego derbowe 3:0 w półfinale Coppa Italia oddaje przewagę nad sąsiadami, natomiast ligowe 1:2 z tym samym przeciwnikiem było dość pechowe, nieadekwatne dla przebiegu walki.

Moglibyśmy kontynuować opowieść o drużynie pozbawionej blasku, mającej kształty czyniące z niej mistrza innego niż wszyscy. Zwrócić uwagę, że w fazie grupowej Champions League położyła się na dnie tabeli. Oddać honory Giroudowi, który zazwyczaj grał marnie, ale odkrywał w sobie bezwzględnego drapieżnika w krytycznych chwilach – wbił trzy gole rozstrzygające o zwycięstwach w szlagierach z Napoli oraz Interem, w ostatni weekend wysadził w powietrze Sassuolo. A przede wszystkim przypomnieć, jak komentatorzy i kibice witali jesienią 2019 roku Stefano Piolego – ci ostatni żądali jego dymisji, zanim podpisał kontrakt, bo mieli dość seryjnego wynajmowania trenerskich żółtodziobów i przeciętniaków, a szefowie klubu zaprosili kolejnego fachowca bez właściwości, z pustą gablotą na trofea, krążącego po klubach głównie prowincjonalnych i wyłącznie krajowych. Mozaika złożona z elementów szaroburych, nic w Milanie nie zwiastowało złotej przyszłości.

Dzięki zdobyciu tytułu wszystko wyszlachetniało, teraz łatwiej dostrzec lśniące detale, które pozwalają sądzić, że jutro będzie jeszcze piękniejsze niż dzisiaj. Na lewej flance szaleje huragan wzniecany przez wspomnianych Theo Hernandeza (już przedłużył kontrakt, tydzień temu strzelił nieziemskiego gola) oraz Rafaela Leao (umowę przedłuży wkrótce, drybluje najczęściej w lidze, zdmuchuje przeciwników od tygodni); w centrum defensywy porządku pilnują młodzieńcy reagujący z dojrzałością ludzi, którzy przeszli wszystko – a przecież Fikayo Tomori i Pierre Kalulu wyruszali w sezon jako rezerwowi, mający uczyć się od Kjaera i kapitana (!) Alessio Romagnolego; za nimi fruwa Mike Maignan, który wywarł na mnie większe wrażenie niż jakikolwiek inny bramkarz przez trzy dekady świadomego oglądania Milanu; wreszcie władzę nad środkiem pola przejął Sandro Tonali, ze względu na emocjonalną więź z klubem kandydat na główne bożyszcze trybun. Mnóstwo dobra, im wszystkim zawdzięczam zupełnie nowy rodzaj kibicowskiej przyjemności – obserwowanie, jak futbolowe dzieło wysokiej jakości powstaje od zera, jak irytujący z wielu powodów chłopcy rosną na przesądzających o wynikach mężczyzn, za których potentaci za chwilę będą oferować po 100 mln euro.

Zawdzięczam frajdę im oraz, rzecz jasna, Stefano Piolemu, który ze względu na cechy osobowości budzi skojarzenia z Carlo Ancelottim – również zdaje się pozbawiony ego, nie ma dyktatorskich skłonności, działa w sposób stonowany, chętnie eksponuje zasługi piłkarzy ponad własne, nie boi się utraty autorytetu, gdy przyznaje, że w Zlatanie zyskał nie tyle wybitnego zawodnika, co grającego asystenta, motywującego szatnię skuteczniej niż trener. Nawiasem mówiąc, wyniki rymowały się ze wszystkimi tymi serenadami, wystarczy przeanalizować chronologię wydarzeń. Znacząca poprawa nastąpiła zaraz po lądowaniu Ibrahimovicia, aż mi się przypomniały westchnienia napotkanego jesienią na Parc des Princes pracownika Canal+, który narzekał na zdeprawowanie szatni PSG (swój kibicowski staż szacował na ćwierć wieku), a o Szweda wspominał tak: „Tylko w nim mieliśmy w ostatnich latach prawdziwego lidera. Trzymał wszystkich za twarz, nie mogłeś wejść w przerwie do szatni w zbyt dobrym nastroju przy wyniku 0:0. Odkąd wyjechał, mamy zbieraninę jednostek zamiast grupy, nikt nie szanuje ani klubu, ani kibiców. Myślą tylko o sobie”.

W szatni Milanu wyczuwa się silne poczucie wspólnoty, potrzebę walki do ostatniej kropli potu. W ostatniej kolejce piłkarze buchali taką energią, jakby zamierzali wepchnąć całą jedenastkę rywali z Sassuolo do ich bramki, w razie konieczności wryliby się chyba korkami do samiuteńkiego jądra Ziemi. A ja wciąż nie mogę zapomnieć o tajemnicy początku renesansu – gdy zimą 2020 roku boiska zamarły wskutek pandemii, drużyna klepała starą biedę, do której przyzwyczajaliśmy się od lat. Wisiała na siódmym miejscu w tabeli, miała świeżo w pamięci traumatyczne 0:5 z Atalantą, od lidera Juventusu dzieliło ją 27 punktów (od wicelidera z Lazio – 26), znacznie bliżej miała do strefy spadkowej niż do pozycji na podium. Czekaliśmy, aż piłkarze doczołgają się do końca sezonu, Pioli zostanie wystawiony za drzwi, nadzieję budziły negocjacje prowadzone z Ralfem Rangnickiem, który miał otrzymać kompetencje wykraczające dalece poza trenerskie i wzniecić w klubie – którą to już?! – rewolucję. Tymczasem po powrocie na boiska ujrzeliśmy Milan odmieniony, wręcz natchniony. Uzbierał 30 z 36 możliwych do wzięcia punktów, najwięcej w całej lidze. Dlaczego? Przecież w przerwie Pioli nie mógł „spokojnie popracować” na treningach, bo wszyscy siedzieli pozamykani w domach. Bezradni komentatorzy rzucali, iż zawodnikom sprzyjają pustki na trybunach – publiczność na San Siro potrafi być okrutna, niedoświadczoną młodzież dusiła wcześniej presja nie do zniesienia.

W każdym razie już na zawsze pozostanie ze mną to osobliwe, trochę niepokojące uczucie wywołane przez zagadkowy zbieg okoliczności – oto z przewlekłej zapaści wyleczyli się mediolańczyczy w upiornym czasie koronawirusowego horroru.

Nie wierzyłem wówczas w długotrwały przełom, w kolejnym sezonie spodziewałem się powrotu do średniej, czyli powrotu do bylejakości. Ale od tamtej pory Milan podfruwa tylko wyżej i wyżej. Przed rokiem zdobył wicemistrzostwo, którego nie dotknął od 9 lat, teraz odzyskał tytuł, którego nie świętował od 11 lat. Nikt już nie pamięta o pertraktacjach z Rangnickiem, Pioli stał się nieomylny jak papież, po murawie znów biegają piłkarze, którzy wyładnieli na idoli, autentyczne bożyszcza tłumów. Błogi nastrój zakłócały tylko doniesienia, że położyć łapy na klubie planują bonzowie z funduszu Investcorp – pochodzący z Bahrajnu, to oni są szejkami wykupującymi legendarną modowę markę w filmie „Dom Gucci”. Na szczęście ostatnio ich zainteresowanie transakcją miało osłabnąć. Odetchnąłem z ulgą, nie chcę, by Milan stał się kolejnym klubem, który stać na wszystko.

221 myśli na temat “Tajemnica popandemicznego Milanu

  1. Dokładnie IKSIS, niewiele brakowało do głupiego karnego. Szczęsny zawsze musi pajacować. Za to drugie, to dalekie wyjście to klasa światowa- jak Neuer za najlepszych czasów.

    Polubienie

  2. Bzdury gadacie, udane wyjście, uprzedził przeciwnika. Trzeba naprawdę być wrogiem Szczęsnego, żeby widzieć tu błąd. No ale wiadomo, Szczęsny jest nielubiany i trzeba mu dowalić pod byle pretekstem.

    Polubienie

  3. T.Hazard wziąłby naszego na raz, i zaraz byłoby gorąco, bez interwencji Szczęsnego. A cały skrót sugeruje że z tym braniem na raz to Belgowie wielu problemów nie mieli.

    IMO ostatecznie decyzja Szczęsnego dobra, wykonanie mogłoby być lepsze, stał wysoko ustawiony, potem cofnął się bliżej bramki i prawie się przez to spóźnił.

    Polubienie

  4. @GP
    A znasz kogoś w Polsce lubianego, kto odniósł sukces na naszym podwórku? A na cudzym (takie odnoszę wrażenie) to chyba jeszcze gorzej?

    Polubienie

  5. W słynnym meczu z Senegalem była taka „asekuracja”, że Szczęsny stojący na 16tce był chyba jedynym z naszych, który widział wpuszczonego na boisko Nianga, a ten i tak wyszedłby z nim 1 vs 1, Główne „szoł” odwalili Krychowiak z Bednarkiem (zwłaszcza ten drugi zademonstrował futbolowe jaja).
    Fartowność Szczęsnego w kadrze to cała historia, ale akurat ze wszystkich zamieszanych w tego gola, to jego wina jest najmniejsza.

    Polubienie

  6. @lubiani z sukcesem
    Najbardziej banalnym przykładem jest Adam Małysz. Generalnie skoczkowie w większości są/byli lubiani. Siatkarzy się wręcz miodkiem wylizuje jako wzory cnót wszelakich. Jeśli idzie o kopaczy, Lewy ma swoją grupę hejterów, ale ludzi sympatyzujących z nim jest przytłaczająca większość. No i „świeżaki” jak Iga Światek, czy J-K Duda(turniej pretendentów tuż tuż, gospodarzu, coś ktoś?) odbierane zdecydowanie ciepło jak na razie.

    Szczęsny lubiany nie jest, głównie przez niewyparzoną gębę i rzeczywiście ileś spektakularnych wpadek w medialnych momentach. Świetny bramkarz, którego te błędy nie definiują i nie powinny, i można się zżymać na jego odbiór, niemniej, żeby twierdzić iż ludzie hejtujo bo sugces, to się trzeba serio postarać.

    Polubienie

  7. „Problem” Szczęsnego jest taki, że on bardzo dobrze antycypuje i stara się szybko reagować na to, co widzi, co się nie zawsze udaje, bo albo nie zdąży, jak z Senegalem, albo ktoś dołoży nogę, jak 10 lat temu z Grecją, kiedy zamiast spokojnie złapać piłkę, musiał patrzeć, jak Wasyl ją wykłada rywalowi, no i nie dał rady już doskoczyć. No i potem ludzie mu przypisują cudze błędy.
    Ciekawe, że widzę jazdę po Szczęsnym, a np. o Wietesce, który zawalił bramkę i generalnie zagrał raczej słabo, jakiś znaffca na gazecie pisze, że nie popełnił błędu i daje mu lepszą note, niż wszystkim pomocnikom i Lewandowskiemu. Powinni dzieciom zakazać czytania tego, bo oprócz tego jeszcze się uczą, że to wina trenera, że jesteśmy słabsi od Belgów, bo jakby był lepszy, to byśmy wygrywali.

    Polubienie

  8. Ja trochę umieram w czesiu. Oto dowiedzieliśmy się, że obrońca winien zgubić krycie w turbostykowej sytuacji, to byłoby wtedy dobrze, a Szczesny nie wyszedł na błazna.

    może głosowanko blogowe, kto zachował się poprawnie, Wasyl, bo nie zgubił krycia i poszedł za akcją, czy Szczęsny, bo antycypował iż napastnikowi tych kilku cm zabraknie i nie wpakuje do pustej(choć zabrakło głównie dlatego że Wasyl typa wyblokował), a on „spokojnie” w tej „spokojnej” i w ogóle nie stykowej sytuacji pozamiata.

    Polubienie

  9. Nie zgubić krycie, tylko uprzedzić zawodnika i wybić. A nie, że skiksował tak, że się zatrzymała na środku pola karnego pod nogami przeciwnika. A gdyby przepuścił, to Szczęsny by ją miał, bo minęła napastnika. W sumie wyglądało to trochę inaczej, niż pamiętałem, ale jak ktoś sugeruje, że Wasyl interweniował dobrze, to nie wie co mówi.

    Polubienie

  10. Wina Szczęsnego ewidentna. Przed wrzutką on w ogóle nie patrzył co się dzieje w polu karnym. Urządził sobie wycieczkę w nieznane nie wiedząc, że Wasilewski i Salpingidis zmierzają do dośrodkowania. I wyszło to co wyszło – kiks, pusta bramka, gol. Gdyby stał na drugim metrze to miałby szansę obronić najpierw strzał głową a potem dobitkę. Orientacja w terenie to pięta achillesowa naszych kopaczy -> patrz Bednarek w meczu z Senegalem. I z tego właśnie wynikają te wszystkie frajerskie bramki.

    Polubienie

  11. No nie, to wyjście nieszczęsnego to była błazenada. Oczywiście, że Wasyl dziwnie/niefortunnie tę piłkę odbił (wciąż lepiej, niż by puścił), ale co za różnica, kiedy nieszczęsny wychodzi z bramki w taki sposób, że daje się wyprzedzić napastnikowi, de facto zostawiając Wasyla w roli jedynego broniącego. W sumie „spodenki” ma tutaj zablokowany strzał na bramkę i może jego wina, że byle jak, bo Nesta by lepiej zablokował, zaś bramkarz poszedł na grzyby i nic nie znalazł, ale chociaż gola obejrzał.

    Kolego @gp, egzamin z fejków na kierunku prowokowania plebiscytów blogowych to Ty masz niezdany.

    Polubienie

  12. Po 50 obejrzeniach klatka po klatce nadal odczytuję to tak, że pierwotnie Szczęsny wyszedł, żeby blokować ewentualny strzał, ale potem obliczył, że piłka przejdzie, więc się rzucił, żeby ją złapać, ale ponieważ poodbijała się (Wasyl-Grek-stopa Wasyla) tak, że stanęła w miejscu, to zaliczył pusty przelot.
    Ostatecznie fatalnie wyszło i lepiej by było, gdyby nie ruszał się z bramki.

    Polubienie

  13. Od początku kariery WSz w kadrze jest jakiś problem z odpowiednią komunikacją z obrońcami, a przynajmniej tak to wygląda – i z tego się bierze większość głupio traconych goli w meczach z tym bramkarzem.
    Przy golu Greków to wyjście z bramki wcale nie wygląda na złą decyzję – wyraźnie widać, że wokół Szczęsnego nie ma żadnego z obrońców (Wasyl dopiero nadbiega i to zza jego pleców), piłka już dochodzi do pola bramkowego, a z Polaków to właśnie bramkarz wciąż jest najbliżej niej, więc gdzie tu błąd decyzji? To raczej asekuracja i znowu komunikacja nawala i nic tu nie zmienia, że gdyby Wasyl bardziej fartownie w piłkę trafił, to nie byłoby gola i tego tematu.

    Polubienie

  14. A może by tak coś świeższego? – Właśnie Vive ograło Węgrów i jutro zagra w finale LM. A Hurkacz walczy z Kirgiosem, też o finał.

    Polubienie

  15. Janek w piątek przegapił szansę na wygraną, wczoraj nie było, no i trochę szkoda, że z dwóch białymi tylko remisy.

    Polubienie

  16. To był benefis Hurkacza, w którym rzucił na trawę rakietę nr 1 w rankingu. A Vive przegrało z Barceloną po niesamowicie wyrównanym meczu w karnych. Trochę żal… – przegrać tytuł strzelając (łącznie z karnymi) jedną bramkę mniej.

    Polubienie

  17. Chciałbym rozpocząć ankietę dotyczącą sytuacji Rybusa. Swoje zdanie mam, ale jako inicjator nie chce nim epatować od początku. Czy słusznie, że został skreślony i dlaczego?

    Polubienie

  18. @Koziołek
    Nie jestem w najlepszym nastroju… – właśnie nasze siatkarki oberwały od Amerykanek w LN 3:0, więc mogę polecieć za ostro.
    Oczywiście, ze Rybus został odstrzelony słusznie., ale nie za to, że podpisał nowy kontrakt w lidze rosyjskiej, tylko dlatego, że w tej chwili na lewej stronie mamy lepszych od niego, łącznie z Bereszyńskim (którego jak pewnie się domyślasz) fanem nie jestem.
    Myślę, ze Michniewicz wykorzystując sytuację podjął decyzję, która na jesieni byłaby oczywista, ale być może dałaby kolejny pretekst do ataku na jego osobę.
    P.S.
    Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić dlaczego akurat w tej chwili mamy kolejny medialny atak na Michniewicza, i to przez odświeżanie kotleta, który ze starości śmierdzi od lat.

    Polubienie

  19. Rybus dokonał wyboru, nie dziękujemy.

    @PS
    Gdyż teraz nie gramy i nie byłoby o czym pisać, a wszelakie skutki obnażenia kłamstw Michniewicza nie zakłócą sezonu mundialowego.

    Polubienie

  20. Polecam felieton naszego Gospodarza na Wyborczej, na temat hejtu na piłkarzach. Nie dość, że porusza temat, którego większość dziennikarzy sportowych udaje, ze nie widzi, to jeszcze na koniec prowokuje: – „Ale dłużej nie wnikam, nie drążę, chyba i tak przegiąłem – poświęcanie uwagi takiej błahostce to felietonowe łajdactwo”.

    Polubienie

  21. @Rybus
    Słusznie. To jedna z tych sytuacji, gdzie nie można patrzeć przez palce. Jeżeli chcemy utrzymać klimat wsparcia dla Ukrainy, zwyczajnie nie ma miejsca na robienie wyjątków i sianie wątpliwości. Ludzie wierzący w „apolityczność sportu” to dzieci. Dla wielu zaakceptowanie piłkarzy grających w Rosji, będzie sygnałem do trąbienia na mediach społecznościowych, którego efekty nigdy nie będą dobre, bo iluś ludzi zawsze przekona, że to wspieranie Ukrainy to pic na wodę fotomontaż. Tak pierwszy, malutki, ale jednak, kroczek, by za parę lat znormalizować tą obrzydliwą wojnę, a Ukrainie zaśpiewać „nic się nie stało”

    Oczywiście, można się uśmiechać, że moralnego sądu nad Rybusem dokona 711. Jest w tym solidna ironia losu, jeszcze większa, jak się pomyśli iż „jakoś sportowa” swego czasu przeważyła nad podstawowymi zasadami moralnymi, i do kadry został przytulony kolo który powinien nigdy w niej już nie zagrać. Z punktu widzenia moralności w nadwiślańskiej kopanej, to jest tak żałosne i bezwartościowe środowisko, iż nie mają prawa osądzać kogokolwiek, niemniej nie o jednego czy drugiego kopacza chodzi i ich wizerunki, a szarego obywatela Europy. Bez wyjścia na ulicę swego czasu tego szarego obywatela w liczbie znacznej, nie byłoby żadnego realnego wsparcia dla Ukrainy. Piękny był ten mem z załamanym Marconem, który nie może się poddać, bo nie jego kraj zaatakowali.

    Od ludzkiej strony, powstrzymam się jeszcze od odsądzania Rybusa od czci i wiary. Może jest jak niedawno wystrzeliły media sportowe, że Rybus to tępak, dający sobą manipulować od zawsze(szkoda że od tego zawsze o tym nie pisali, tylko teraz). A może po prostu ma żonę Rosjankę, która nie chce słyszeć o wyjeździe z Rosji, i co gorsza, ma z tą żoną dwoje małych dzieci. Co ma zrobić, porwać je, olać i zapomnieć? Tu więc powstrzymam się, przynajmniej do momentu aż chłopczyna zabierze głos. Niemniej nie ma też co się przesadnie rozczulać, parę dodatkowych wolnych weekendów, to nie powód by się nad „biednym Rybusem” rozczulać.

    Polubienie

Dodaj komentarz