Ostateczny krach piłki nożnej

Każdy, komu pod czaszką skrzypią w miarę sprawne neurony, zorientował się już, że piłka nożna jest zepsuta, i to w stopniu beznadziejnym – jest mianowicie również nienaprawialna. Im bardziej rozmaici reformatorzy próbują ją uzdrowić, tym bardziej słychać, że należy jeszcze zintensyfikować terapię, bo futbol staje się dziaderski, wzrok od boiska odwraca młodzież, spadają oglądalności, brakuje pieniędzy na dalszy rozwój. Cały gmach się rozlatuje, wkrótce nie będzie niczego.

Reformujemy więc bez wytchnienia: formaty i regulaminy turniejów, kalendarze, zasady gry i w ogóle wszystko, co da się ulepszyć. Mistrzostwa Europy pogrubiono do zabawy dla 24 uczestników; mundial spuchnie z 32- do 48-drużynowego i rozsmarowanego po całej Ameryce Północnej; wymieniliśmy mecze towarzyskie na ponoć mniej towarzyską Ligę Narodów; zamiast dotychczasowych 125 meczów w edycji Ligi Mistrzów obejrzymy ich aż 225; UEFA zawiązała Ligę Konferencji oraz wymazała z europejskich pucharów przeświętą ideę o nadzwyczajnej wartości goli strzelonych na wyjeździe; rządząca wielkimi klubami magnateria, która chce być jeszcze bogatsza, próbowała znienacka całkiem zniszczyć obowiązujący system, zainstalowując w jego centrum tzw. Superligę, czyli zamkniętą enklawę luksusu; wydłużyliśmy przerwy w grze o wideoweryfikację, która oczywiście nie zredukowała liczby sędziowskich skandali lub domniemanych skandali; FIFA przygotowuje rozbudowane klubowe mistrzostwa świata; nawet my, nieszczęśnicy znad obsianych futbolowym dyletanctwem wertepów nadwiślańskich, bez ustanku usiłujemy reperować tzw. ekstraklasę, wsławiliśmy się m.in. absurdalnym krojeniem punktów na pół. To wszystko zmiany z tu i teraz – powiedzmy, że obejmujące dekadę 2016-26 – a przecież mógłbym listę wznieconych i zaplanowanych rewolucji ciągnąć, wokół stadionów trwa nieustająca galopada myśli, głównych piłkarskich bossów łączy tylko jedno: przekonanie, że piłka potrzebuje ratunku.

Dlatego przez okrągły rok, pomiędzy meczami oddzielanymi coraz krótszymi przerwami, wysłuchujemy kolejnych propozycji, wstępnie zarysowanych idei, wizji nowego wspaniałego świata. I powinniśmy czujnie nadstawiać uszu, bo przedstawiają je władcy planety futbol, właściciele i prezesi największych klubów – Nasser Al-Khelaifi, czyli przybysz ze wschodu, przedsiębiorcy z ligi angielskiej, czyli przybysze z zachodu, oraz Florentino Perez, czyli lider nasz swojski, europejski, reprezentującą starą hierarchię.

Wiosną na roboczym zjeździe UEFA w Wiedniu przemawiał Nasser Al-Khelaifi, który z szefa Paris Saint-Germain potężnieje powoli na szefa wszystkich szefów w europejskiej piłce. On chce prawdziwego show, nawołuje do upodobnienia finału Ligi Mistrzów do amerykańskiego Super Bowl – najważniejszemu meczowi powinno towarzyszyć więcej atrakcji (śpiewająca Beyoncé i inne pląsy, sami wiecie), a całe rozgrywki powinien otwierać osobny inauguracyjny wieczór, podczas którego, oczywiście już po występach innych artystów, obrońca trofeum zmierzy się z innym potentatem. Każde spotkanie ma być „wyjątkowym wydarzeniem,  wyjątkowym doświadczeniem”.

Latem import zwyczajów z USA zaproponował Todd Boehly, amerykański inwestor, któremu marzy się wzbogacenie ligi angielskiej o Mecz Gwiazd, rozgrywany między drużynami superpiłkarzy wyłonionych w głosowaniu kibiców i podzielonymi na Północ i Południe – na wzór All Star Game, znanego choćby z NBA towarzyskiego starcia Wschodu z Zachodem. Właściciel Chelsea zirytował wyspiarzy, bo zaczął się wymądrzać zaledwie kilka miesięcy po przejęciu klubu, a przyjechał do ojczyzny nieuleczalnych tradycjonalistów – tam, gdzie z sentymentu do szacownej przeszłości klęczy się nawet przed anachroniczną instytucją królowej/króla, czyli oprawionej w ceremoniał kukły, która nie zabiera głosu w żadnej sprawie, wyłącznie jest.

Aż wreszcie jesienią, przed kilkunastoma dniami, podczas dorocznego zjazdu generalnego Realu Madryt dramatyczne przemówienie wygłosił prezes Florentino Perez, który ogłosił, że piłka nożna „jest chora”, „przegrywa globalną bitwę o pierwszeństwo w sportowym przemyśle rozrywkowym”, a przegrywa ją, jakżeby inaczej, ze sportem z USA. I powinna absorbować, jakżeby inaczej, idee zza oceanu – hiszpański przedsiębiorca po raz kolejny wrócił do inicjatywy powołania Superligi, więc turnieju z ducha amerykańskiego, bo obsadzonego co sezon przez tych samych uczestników, niezagrożonych degradacją czy brakiem awansu (choć tu szczegóły co chwilę się zmieniają). Przywołał też rzeczywistość tenisa, w którym nikomu nie przeszkadza (i nikogo nie nuży) to, że Nadal w 15 lat zmierzył się 40 razy z Federerem i 59 razy z Djokoviciem. „A w piłce? Z Liverpoolem zagraliśmy dziewięć meczów przez 67 lat. Z Chelsea spotkaliśmy tylko cztery razy w Lidze Mistrzów. Jaki sens ma pozbawianie kibiców tych wszystkich meczów?” – pytał Perez, najbardziej zapamiętały obok szefów Barcelony i Juventusu orędownik powołania Superligi.

Gdybym potrzebował się wyzłośliwiać, odpowiedziałbym na pytanie pytaniem, czy madrycki boss gardzi logiką, czy świadomie ucieka się do hipokryzji. Tenisowy system leży wszak bardzo daleko od pomysłu na Superligę, Perez tenisowego systemu by nienawidził – wedle jego reguł w pierwszych rundach Real musiałby grać z rywalami spoza czołowej setki rankingu, może wręcz użerać się z jakimiś Lechami Poznań czy Żalgirisami Wilno, ryzykowałby odpadnięciem w każdym dwumeczu, do hitów musiałby się przedzierać przez wiele rund. Na kortach nie ma niczego do wzięcia za darmo, za wszystko płacisz uczciwym wywijaniem rakietą. Wyzłośliwiać się jednak nie mam ochoty, obojętnie przyjmuję też emocjonalną reakcję Anglików na perspektywę rozgrywania Meczu Gwiazd czy obudowywanie finałów występami piosenkarek lub innych celebrytów – zwyczajnie bym tego nie oglądał, tak jak programowo nie oglądam wakacyjnych sparingów (nawet rozgrywanych przez Milan) ani wszelkich uroczystych otwarć sportowych imprez. Nuuuda, medytuję wówczas nad złożonością wszechświata.

Wszystkich cytowanych wyżej postulatów słucham jednak uważnie, ponieważ podrzucają je ci, którzy rządzą. Dysponują realną władzą, będą parli ku urzeczywistnieniu swych wizji – i jeśli nawet nie zrealizują w szczegółach dotychczasowych pomysłów, to właśnie wstępnie szkicują przyszłość, pozwalają domyślać się, dokąd zmierza futbolowy przemysł. Upchać w kalendarzu maksimum grania już się udało (jeszcze raz: w nowej formule Ligi Mistrzów zamiast 125 meczów obejrzymy 225!), teraz trzeba szukać innych sposobów ekspansji.

Co kieruje Boehlym, Al-Khelaifim, Perezem i innymi bonzami? Chcą wycisnąć więcej szmalu – wiadomo, tak było, jest i będzie nie tylko w tym biznesie, Money Makes the World Go Round. Uważają też bossowie, że toczy się wojna kulturowa i futbol ją przegrywa – z amerykańskim modelem sportu, wszyscy reformatorzy się do niego odwołują. Sądzą, że futbol nie nadąża nad cywilizacyjnymi przemianami – jako widowisko zbyt rozciągnięte w czasie i monotonne odrzuca młodych, którzy cierpią na deficyt uwagi, potrzebują migotających im przed oczami coraz to innych bodźców, wszystko musi być zmontowane jak Marvel i gwarantujące sukces jak tarcza Kapitana Ameryki. Innymi słowy, władcy piłki nożnej nie wierzą w piłkę nożną. Nie wierzą, że sama się obroni, chcą ją wystroić w dodatkowe błyskotki, w uatrakcyjniacze wieczoru dla roztargnionych nadpobudliwców, którzy nie zdołają skupić się na powolnym rozwijaniu akcji w środku pola, przeoczą drobinki kunsztu rozsypywane po murawie przez Modricia, Bernardo Silvę, Pedriego.

Czy możnowładcy mają rację? Słowa Al-Khelaifiego – „każdy mecz musi być wyjątkowym wydarzeniem, wyjątkowym doświadczeniem” – pobrzmiewają utopią, podobnie jak nadzieja na to, że oglądalności hitów mogą bez końca rosnąć. Globalna widownia się atomizuje, rozpada na zatrzęsienie nisz, dzieli uwagę na stale poszerzający się repertuar – i sportowy, i pozasportowy, przecież wszyscy przebierają już w kwintylionie seriali, z których każdy ciągnie się przez decylion odcinków. Nie wiadomo więc, czy istnieje jakikolwiek sposób na odwrócenie niektórych trendów.

Ja zwiększania popularności piłki nożnej nie potrzebuję, tak jak podczas oglądania rumuńskiej nowej fali – moja ulubiona kinematografia – nie interesuje mnie, ilu jeszcze ludzi ją ogląda, nie martwi mnie ich niska pozycja w rankingach box office. Nie modlę się też do bożka nieustającego wzrostu i nie niepokoiłbym się, gdyby pensje megagwiazd spadły. Raczej zastanawiam się, jak długo futbol pozostanie obojętny na coraz głośniejsze, wywoływane perspektywą katastrofy klimatycznej nawoływania do samoograniczania się – pisałem niedawno felieton o bezrefleksyjnych obyczajach tego rozrywkowego przemysłu, w którym piłkarze angielskiego Aston Villa pokonują samolotem, czyli wybitnie nieekologicznym środkiem transportu, 36 tys. kilometrów, żeby zagrać na Antypodach nie tylko z tamtejszym Brisbane Roar, lecz również sąsiadami z Leeds United oraz Manchesteru United. I wypuszczają do atmosfery tyle dwutlenku węgla, że wystarczyłoby go na rozegranie tysiąca meczów w kraju.

Jeszcze raz, rekapitulując: Boehly, Al-Khelaifi, Perez i im podobni chcą produkować i sprzedawać jeszcze więcej, chcą wmówić ludziom, że każdy mecz to megaultraspektakl, nie zadowalają się też oferowaniem samej piłki nożnej w piłce nożnej – marzą o owinięciu jej w smakołyki z innych branż. Wracają do tematu coraz częściej, na pewno łatwo się nie poddadzą. Należą do skrajnie obcych mi kościołów, ja nie umiałbym uwierzyć, że futbolowi grozi śmierć, gdyby w przyszłości był mniej wystawny, a Erling Haaland czy Robert Lewandowski zarabiali o 25 proc. mniej niż dzisiaj.

222 myśli na temat “Ostateczny krach piłki nożnej

  1. „Miłe zaskoczenie” mało prawdopodobne… – mecz o honor będziemy grać z Argentyną. Przekonuje mnie do tego Krychowiak, który w wywiadzie pomeczowym arogancko stwierdza… – gramy brzydko, bo inaczej nie potrafimy.
    Oczywiście to moja interpretacja słów Krychy, a nie dokładny cytat.
    I nie ma co liczyć na to, że w meczu z nami Meksyk będzie z taką determinacją obijał słupki i poprzeczki jak wczoraj w meczu ze Szwecją.
    P.S.
    Zaczynam się przygotowywać na płacz Lewandowskiego i paru jego kolegów z drużyny po trzecim meczu.

    Polubienie

  2. Realizm. Mnóstwo kibiców i komentatorów się łudzi, że możemy grać ładnie na tle silnych rywali, tylko skąd takie przekonanie, to ja nie wiem, chyba typowe mierzenie sił na zamiary.
    A że najprawdopodobniej zagramy na 1 napastnika + niskie ustawienie, to niczego innego nie mamy prawa się spodziewać, a co z tego będzie, to bym nie przesądzał, Włosi tak tytuły wygrywali, więc może się uda jakoś ten Meksyk pchnąć, oni może grają bardziej piłką, ale błędy też potrafią robić.

    Polubienie

  3. A tak poważniej, trudno się z Krychowiakiem nie zgodzić. W licytację na finezję z Argentyną, czy Meksykiem, to my sobie możemy w skoki narciarskie.

    Polubienie

  4. @GP
    Pamiętam jak „Włosi tytuły wygrywali” i jak banda Górskiego wysłała ich w 74 po fazie grupowej do domu.
    Porównywać naszą dzisiejszą beznadzieję defensywną do catenaccio mogą tylko ci, którzy catenaccio nigdy nie widzieli.
    @Koziołek
    Nie uznałbym wypowiedzi Krychowiaka za arogancką, gdyby był w dyspozycji z czasów Sewilli. Dzisiaj jego bajdurzenie o ładnej/brzydkiej grze, jest zwykłą dupokrytką.
    Oczywiście „na finezję z Argentyną, czy Meksykiem” nie możemy sobie pozwolić, ale jeszcze bardziej nie możemy sobie pozwolić na grę piłkarzami, którzy dzisiaj mają papiery na grę w sanatorium dla tetryków.

    Polubienie

  5. „ale jeszcze bardziej nie możemy sobie pozwolić na grę piłkarzami, którzy dzisiaj mają papiery na grę w sanatorium dla tetryków.”

    No w punkt, oczywiście. Tylko czy mamy lepszych?
    I oczywiście, że z Glika nigdy nie był Cannavaro, a teraz to czasami gra jak pomnik*. Nasze catenaccio będzie raczej kaszanaczjo, ale może gra na krwawą kiełbasę to po prostu jedyne, co możemy zrobić w starciu z rozsądnym rywalem?

    I to znowu dość nieoczywiste. Bo nawet jeżeli, to może lepiej jest być jak Peru 2018 i pięknie przegrać, niż jak Japonia 2018, która niby nic nie zrobiła, ale jednak trochę więcej. Czy liczy się tylko wynik?
    To jest pytanie, które każdy musi sobie zadać sam. Wcale nie jest łatwe. Jedną z osób, które sobie je zadały, był Prezes Kulesza. Brawo, Panie Prezesie, wziął Pan to na klatę. Odpowiedział sobie i wybrał na selekcjonera CM711.

    Dla Prezesa nie liczy się nie tylko estetyka gry, ale też uzasadnione domniemania przeszłości korupcyjnej, czy wizerunek PZPN. Liczy się wynik.

    Trudno powiedzieć, moim zdaniem z innym selekcjonerem katar moglibyśmy mieć co najwyżej pod nosem, a rozmowy o stylu gry z kimkolwiek by po prostu nie było. Byłaby dyskusja o konieczności wymiany pokoleniowej. I może to by nie było gorzej, a może by było. Pozwolę sobie uważać swoje niejawnie.

    *Tutaj jednym tylko słowem nawiązuje jednocześnie do „gry za zasługi” i do cięć trudniejszych do przeoczenia braków dynamiki. Elegancka obsługa języka. Ale im powiedziałem.

    Polubienie

  6. Od trenera zależy sporo, bywają tacy, którzy nawet naszym zaszczepią trochę gry „na tak”. Ostatnio takim był Sousa, krótko, bo krótko i jako człek okazał się błaznem, ale kadra go (i jego plan na grę) „kupiła”, oczy nie krwawiły kiedy się oglądało grę o punkty z potentatami.

    Polubienie

  7. Tak, wszystko się zgadza. Antycypując rozwój dyskusji zauważyć jednak warto, że odbyło się to kosztem regularności, którą z jakichś powodów, zupełnie dla mnie niejasnych, gwarantowało Brzęczkowe turlanie ziemniaka.

    Trudno podejrzewać ziemniaczaną drużynę o szanse na wyjście z grupy na Euro, ale Sousie też się nie udało. W dodatku kilka razy głupio wdepnął, jak dwa razy z Węgrami, występ na Euro przeciw Słowacji też był taki jakiś dziwny. Skleja się to wszystko w obrazek typu „gra na tak, wynik na raczej nie”. U Brzęczka gra była na „błagam, nie”, ale obiektywie wyniki były lepsze. Trochę. I wcale nie jakieś dobre, ale mimo to lepsze.

    Polubienie

  8. @Alp
    Nie trzeba się wracać do czasów Herrery, wystarczy prześledzić ostatnie 20+ lat. Ze szczególnym uwzględnieniem połfinału Euro 2000.
    Żeby było śmieszniej, jak grali ofensywnie, to na ogół przegrywali.

    Polubienie

  9. O tym też było X razy – kariera Węgier (to nigdy nie był dla nas łatwy rywal) w ostatnim czasie kładzie inne światło na wynik granego z marszu debiutu selekcjonera w Budapeszcie (mecz w W-wie, to już końcowa głupawka Sousy, inny temat). Starcie ze Słowacją położyły infantylne błędy indywidualne piłkarzy (do tego słabiutki dzień naszej największej gwiazdy), a nie taktyka, czy nawet dobór składu.
    Żaden trener nie przewidzi, że regularnie grający w Serie A obrońca pozwoli się okpić jak najgorszy patałach na podwórku, a ten, który go asekuruje się odsunie… No i to porównywanie wyników, w sytuacji różnych zasad awansu do ME i MŚ oraz napotkanych w el. rywali – takie sobie.

    Gdyby siwy bajerant nie okazał się siwym bajerantem, to z chęcią bym obejrzał jeszcze jeden cykl eliminacyjny pod jego wodzą, żeby się przekonać, jakby to wyglądało, kiedy miałby już lepsze rozeznanie w materii i polskim piekiełku.

    Polubienie

  10. PS. Fizycznie raczej nie jest możliwe, żeby z tak nierównymi piłkarsko zasobami, jak repr. Polski jakikolwiek selekcjoner zagrał równo (dobrze) cały rok.

    Muszą być wtopy, poprzedni rok to była wyjątkowa kumulacja ważnego grania, trafiło akurat na Sousę – no i mu się dostało, tak naprawdę za jeden spieprzony (wynikowo) mecz.

    Polubienie

  11. Och, ale to przecież nie znaczy, że Brzęczek nie był równiejszy w wynikach. No był. Może masz rację, że to tylko kwestia farta. Sam zresztą podobnie uważam i, jak już parę razy wspominałem, nie widzę jakości tamtej ziemniaczanej drużyny, które tę regularność gwarantowały.

    „Gdyby siwy bajerant nie okazał się siwym bajerantem, to z chęcią bym obejrzał[…]”

    Ja też!

    Polubienie

  12. „turlanie ziemniaka”… – dla mnie bomba!
    I cieszę się, że w dyskusji doceniono Sousę. Bez względu jak oceniamy jego epizod i podejmowane w jego trakcie decyzje, miał odwagę przy powołaniach nie kierować się historycznymi wizerunkami piłkarzy, a w trakcie meczu korygować swoje pomyłki przy ustalaniu składu wyjściowego. I nie mam wątpliwości, że np. stojąc przed koniecznością uzupełnienia defensywy na MŚ wybrałby Augustyniaka (szybkiego obrońcę z przyszłością), a nie Jędzę.
    To, że my kibice kierujemy się w swoich opiniach wspomnieniami to normalne… – nie jesteśmy w stanie na bieżąco śledzić gry minimum kilkudziesięciu piłkarzy i wchodzących do gry młodych. Podobnie jak dziennikarze, czy byli piłkarze. Ale to, że pod potrzeby reprezentacji PZPN nie stworzył systemu monitoringu i sztaby selekcjonerów muszą kierować się przy powołaniach niewiele szerszą bieżącą informacją niż nasza musi powoduje moje oburzenie.

    Polubienie

  13. @Alp Przez „system monitoringu” masz na myśli niezależnych scoutów pracujących dla PZPN na umowie o pracę i pobierających pensję?

    Polubienie

  14. No jeżeli odwaga polega na tym, że wrzucasz zawodnika na pozycję, na której nie umie grać i kontynuujesz to mimo tego, że w każdym meczu zawala przy bramce, to dziękuję za taką odwagę. Ja bym to raczej nazwał niekompetencją.
    (to też a propos bezbłędnego doboru składu)

    I od kiedy Augustyniak jest obrońcą, to nie wiem, bo nie śledzę Legii, ale dotąd grał na DM.

    @Antorpoid
    To wg Ciebie która z porażek była wtopą, a które nie: Szwecja, Słowacja czy Węgry?
    Bo jak tak to traktujemy, to będzie trzeba uznać, że Brzęczek nie miał w ogóle wtopy, bo jedna się nie liczy, a Holandia, Portugalia czy Włochy były po prostu silniejsze.

    Polubienie

  15. @GP
    Masz rację. Coś mi się pokręciło. Miałem na myśli Pawła Bochniewicza – ponad 190 cm, lewonożny, szybki, z dokładnym długim podaniem. W reprezentacji już zagrał.

    Polubienie

  16. @GP

    No, jak „który mecz był wtopą”? Ten, który zawsze jest dla nas najważniejszy.
    Jak ten za 3 dni.

    Brzęczek rzeczywiście meczu-wtopy nie zaliczył, wtopą była gra, którą proponował.

    Polubienie

Dodaj komentarz